Czas Lublina

Społeczna mobilizacja w Polsce po 24 lutego zaskoczyła chyba wszystkich. Łatwo byłoby ją opisać tradycyjnym stwierdzeniem, że Polki i Polacy dobrzy są w organizowaniu powstań i wielkich pogrzebów, gorzej z instytucjonalizacją narodowych zrywów. To prawda – zbiorowy entuzjazm dawno już opadł, działają jednak powstałe na jego fali instytucje. Najciekawszą jest Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie nagrodzony kilka dni temu przez Fundację im. Janiny Paradowskiej i Jerzego Zimowskiego (obok Stowarzyszenia Wolne Sądy).

Mnie przypadł w udziale zaszczyt wygłoszenia laudacji podczas uroczystości w Krakowie. Tekst tego wystąpienia poniżej, bo jest także próbą opowieści o samym Lublinie:

Szanowni Państwo,

przypadł mi zaszczyt opowiedzenia o inicjatywie bezwględnie zasługującej na otrzymane dziś wyróżnienie. Ten zaszczyt oznacza także niezwykłe wyzwanie, bo jak mówić o zjawisku, które zaskoczyło obserwatorów na całym świecie, i w nie mniejszym stopniu było zaskoczeniem dla nas samych? Jeszcze pod koniec ubiegłego roku Polki i Polacy pytani o różne wymiary kondycji społecznej odpowiadali w zdecydowanej większości, że każdy dba tylko o siebie. Zaledwie 30 proc. wskazywało, że troszczymy się wzajemnie. Wydawać się mogło, że spełniły się obawy badaczy społecznych – społeczeństwo zmęczone dwoma latami walki z pandemią zaczęło osuwać się w anomię.

Nadszedł tragiczny poranek 24 lutego. Z trwogą przyglądaliśmy się doniesieniom z Ukrainy. Obrazy wybuchów w Kijowie, Charkowie, leżącym blisko polskiej granicy Iwano-Frankowsku mieszały się z informacjami o osobach zmuszonych opuścić swoje domy, by szukać schronienia na zachodzie Ukrainy i poza jej granicami. I wtedy właśnie wydarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy. W stronę granicy ruszyły prywatne samochody, by przyjmować uchodźców. Reakcjom całkiem spontanicznym towarzyszył wysiłek skoordynowany – już rano 24 lutego w Lublinie powstał Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie. W wielu innych ośrodkach ruszyły podobne oddolne inicjatywy – mieszkańcy i mieszkanki miast, nie czekając na sygnał ani na pozwolenie z góry, zaczęli tworzyć infrastrukturę pomocy, błyskawicznie wypełniając pustkę po państwie.

Lublin ze względu na położenie blisko granicy stał się miastem niemal frontowym. Przez pierwsze trzy miesiące przyjął ponad 1,2 mln przybyszów zza granicy, blisko 140 tys. spośród nich spędziło w mieście przynajmniej jedną noc. To skala niewyobrażalna, jeśli się weźmie pod uwagę, że miasto liczy 350 tys. mieszkańców, a wśród szukających pomocy dominowały kobiety z dziećmi. Trzeba ich było nakarmić, pomóc w dalszej podróży lub zapewnić nocleg. W kolejnych dniach wojny rosnąć zaczęła nie tylko liczba uchodźców i uchodźczyń, ale także wyzwań, z jakimi musiało sobie poradzić miasto, które z dnia na dzień powiększyło się o jedną trzecią.

Pomoc lekarska i psychologiczna, dostęp do szkół i przedszkoli, zaopatrzenie w żywność i niezbędne produkty, bezpieczeństwo. Katalog spraw, które złożyły się na niezwykły test odporności i sprawności miasta, jest o wiele obszerniejszy. Test ten zakończyłby się porażką, gdyby interwencje pomocowe ograniczały się do spontanicznej mobilizacji. Skuteczne działanie wymagało systematyczności, skoordynowanej współpracy osób, organizacji, instytucji i służb, infrastruktury, zasobów materialnych, głębokiej wiedzy, wytrwałości, a także empatii i kompetencji psychologicznych. Innymi słowy, wymagało stworzenia systemu zdolnego do ciągłego funkcjonowania w warunkach skrajnej niepewności, jaką niesie sytuacja wojenna w Ukrainie, sytuacja polityczna w Polsce i nieprzewidywalność rozwoju wydarzeń.

W Lublinie taki system powstał, co byłoby niemożliwe bez bohatera dzisiejszego dnia. Jest nim Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie. Jak jednak mówić o inicjatywie, którą tworzą liczne organizacje społeczne i jeszcze liczniejsza rzesza wolontariuszy i wolontariuszek, pracowników i pracownic urzędu miasta i działających w mieście instytucji? Każda i każdy z nich zasługuje na wymienienie. Doborowe grono spośród nich jest dziś z nami. Niektórych mieliśmy okazję poznać w podobnych do dzisiejszych okolicznościach – jedna z organizacji tworzących Komitet, Stowarzyszenie Homo faber, i jego liderka Anna Dąbrowska zostali wyróżnieni nagrodą Fundacji im. Janiny Paradowskiej i Jerzego Zimowskiego w 2018 r.

Ten historyczny już fakt jest ważną podpowiedzią – powstanie Komitetu, sposób, w jaki Lublin odpowiedział na kryzys, tworząc unikatowy w skali kraju i wzorcowy system pomocy i integracji, nie jest dziełem przypadku. Takie przypadki się nie zdarzają lub inaczej, są niemożliwe bez przygotowania, bez istnienia zasobów, których często w czasach normalnych nie dostrzegamy lub nie doceniamy, to one jednak budują kapitał odporności i decydują o zdolności miasta do odpowiedzi na kryzys. Są także najważniejszym kapitałem rozwojowym. Opowieść o Lubelskim Komitecie, który powstał 24 lutego, musi być w istocie opowieścią o mieście, w którym taki Komitet mógł powstać.

Opowieść taka wymagałaby książki – mam nadzieję, że kiedyś taka książka powstanie. Ja przedstawię jej zarys. Zacząć należałoby od wyłożenia definicji, czym jest miasto. Miasto niestety nie cieszyło się szczególnym zainteresowaniem w polskiej myśli społecznej, historycznej i politycznej. Rafał Matyja, autor znakomitej książki „Miejski grunt”, pokazał, jak wielki to błąd i deficyt powodujący, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć samych siebie ani też najnowszej historii Polski i polskiego społeczeństwa. Przypisujemy bowiem dziejową sprawczość siłom, które wcale aż takiego znaczenia nie mają, pomijając te, których znaczenie jest decydujące. Do takich należą miasta.

Teraz powinnna pojawić się definicja, zamiast niej posłużę się mądrością rzymian, którzy miasto opisywali jako połączenie dwóch żywiołów: urbs i civitas, czyli w uproszczeniu tkanki materialnej i tkanki społecznej. Razem tworzą nierozerwalną całość, wzajemnie się warunkując. Kto przygląda się od lat Lublinowi, dostrzegł bez wątpienia, jak bardzo rozwinął się jako urbs. Obecny tu prezydent Krzysztof Żuk bez trudu wymieni, ile miliardów poszło na inwestycje z kasy miejskiej, ze środków unijnych, z pieniędzy pozyskanych przez instytucje akademickie i ulokowanych przez kapitał polski i zagraniczny. Miasto niegdyś oznaczane niesławną etykietą przynależności do Polski B nabrało metropolitalnego blasku i stało się silnikiem regionalnego rozwoju.

Sama infrastruktura i pieniądze jednak metropolii nie czynią, urbs wymaga civitas, tkanki społecznej, której rozwój trudniej obserwować i jeszcze trudniej kontrolować, nie mówiąc o zarządzaniu. Tu jednak też wydarzyły się procesy niezwykłe, by wspomnieć o wielkiej mobilizacji przy okazji przygotowywania aplikacji o Europejską Stolicę Kultury. Wiem, że lublinianie mają już dość przywoływania tamtej historii, a pokolenie najmłodszych aktywistek i aktywistek traktuje ją jak odległą przeszłość. To jednak wtedy miasto dostrzegło siebie jako całość, jako urbs i civitas połączone narracją, jakiej wyrazem stała się oryginalna i żywotna kultura rozumiana szeroko, zarówno w wymiarze artystycznym, jak i obywatelskim.

Narracja, nawet osadzona głęboko w kulturze, nie wystarczy, jak nie wystarczy infrastruktura i pieniądze. Ale właśnie wtedy, także przy okazji prac nad aplikacją, powstały podwaliny dla czegoś, co nazywam lubelskim modelem społecznym. Mam na myśli mechanizmy współpracy władz miasta z mieszkańcami i organizacjami społecznymi. Ten model byłby niemożliwy bez silnych organizacji społecznych. I nie byłby możliwy bez dostrzeżenia przez władze samorządowe i prezydenta miastotwórczej siły, jaką tworzą mieszkańcy i mieszkanki zorganizowani w instytucje społeczeństwa obywatelskiego.

W polskim samorządzie, mimo licznych jego zasług, ciągle jeszcze w wielu miastach i gminach dominuje przekonanie, że mieszkańcy to klienci dostarczanych przez miasto usług, raz na jakiś czas zamieniający się w wyborców, a tzw. sektor społeczny to tani i sprawny wykonawca usług zamawianych przez ratusz. Lublin jako jedno z pierwszych polskich miast pokazał, że lepszy jest inny model. Lepszy, ale trudniejszy i obarczony ryzykiem, jakie niesie każda relacja między podmiotami i środowiskami działającymi według różnych logik, jeśli nie ma być relacją fasadową. A trudno wyobrazić sobie bardziej odmienne logiki niż ta, która rządzi miejską administracją, i ta, która napędza do działania aktywistki i aktywistów. Ta odmienność, nawet jeśli jest niwelowana przez takie innowacje jak włączanie do struktur miejskich na stanowiskach urzędniczych osób o doświadczeniu społecznikowskim, musi nieuchronnie prowadzić do napięć.

Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy nie tylko urbs, tkanka miejska, ale także civitas, tkanka społeczna, podlega rozwojowi metropolitalnemu, przez co staje się coraz gęstsza, coraz bardziej złożona i zróżnicowana. Proces metropolitalnego rozwoju, na który składają się procesy migracyjne, wzrost zamożności i krzepnięcie klasy średniej, wzrost poziomu wykształcenia, coraz bardziej zróżnicowany i zaawansowany rynek pracy, przekształca się w nowe potrzeby, nowe aspiracje i nieuchronnie prowadzi do kryzysu, kiedy miasto staje się rzeczywistą metropolią – jako całość urbs i civitas – ale samo jeszcze nie wie, jak sobie z tym poradzić, i funkcjonuje w wymiarze instytucjonalnym, praktyk zarządczych, wyobraźni społecznej mieszkanek i mieszkańców ciągle jako miasto właśnie, a jeszcze nie jako metropolia.

Rozmawialiśmy o takim kryzysie, gdy Lublin rozpoczynał pracę nad nową strategią rozwoju, rozmawialiśmy 7 listopada 2018 r., tuż po wyborach samorządowych, w rocznicę powstania rządu ludowego Ignacego Daszyńskiego. Był nieuchronny, ale i konieczny, bo otwierał szansę na kolejny rozwojowy skok. Cieszę się, że tak się stało – dowodem na ten skok jest powstanie Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie i otwarcie się na tę inicjatywę prezydenta i władz miasta. W konsekwencji powstał system pomocy i integracji, który w istocie jest oryginalną innowacją społeczno-polityczno-organizacyjną. Teraz w ręku lublinian i lublinianek jest uczynienie z tego modelu nie tylko systemu rozwiązywania sytuacji kryzysowych, ale nowego modelu współtworzenia miasta i współzarządzania nim.