Francja, debata w cieniu wojny
Debata Emmanuela Macrona i Marine Le Pen nie zmieniła biegu dziejów, nikt też jej nie będzie długo pamiętał. Wobec informacji podawanych na pasku na dole ekranu o wykrwawianiu się Mariupola i ostatnich już godzinach heroicznej obrony wymiana francuska dyskusja raziła banalnością. Mimo tej banalności dramatyczny wojenny kontekst podkreślał jednak stawkę wyborów.
Sondaże opublikowane tuż przed rozpoczęciem batalii na słowa pokazywały wyraźną i rosnącą przewagę urzędującego prezydenta. Utrzymanie tej tendencji było celem Macrona. Le Pen nie potrafiła wyjść z defensywy i przekonać nieprzekonanych, dlaczego mają zamienić dobre na lepsze (lub mniej złe na niepewne).
Cel Emmanuela Macrona był oczywisty – pokazać, że trzyma stery władzy i kontroluje sytuację w kraju, który mierzyć się musi z ciągłymi kryzysami. To zaś wymaga zarówno kompetentnej polityki krajowej, jak i oparcia na silnych relacjach międzynarodowych, sprawdzonych sojuszach i strukturach, w tym najważniejszej – Unii Europejskiej.
Cel drugi to dyskredytacja przeciwniczki. Najmocniejszy cios – zarzuty o „moskiewskie pieniądze” finansujące partię i kampanię Le Pen. Czy osoba uzależniona od Moskwy może kierować mocarstwem, jakim jest Francja, i gwarantować, że będzie rozmawiać z Rosją z pozycji mocarstwa, a nie dłużnika? Pytanie wcale nie retoryczne, wszak to Le Pen uznała aneksję Krymu przez Rosję i nie ukrywała swych proputinowskich sympatii.
Odpowiedź Marine Le Pen na ten atak była słabiutka, wręcz na poziomie przedszkolnym, kiedy na obronę swojej rzekomej proukraińskości wyciągnęła kartkę ze skopiowanym tłitem sprzed lat, w którym pisała o wolnej Ukrainie. Na tym froncie Le Pen poległa. Dlatego skoncentrowała się na swoim flagowym przekazie: trosce o siłę nabywczą Francuzów oraz przekonywaniu, że zna „zwykłych” obywateli w przeciwieństwie do Macrona, przedstawiciela bogatych elit.
Macron odpowiadał ofensywnie, starając się robić wrażenie nie tyle kandydata, ile człowieka władzy rozmawiającego z obywatelką zgłaszającą problemy, które on pilnie notował zwykłym urzędniczym długopisem. Następnie tłumaczył, dlaczego pomysły owej obywatelki nie mają sensu, wykazując tym samym, że nie ma wielkiego pojęcia o funkcjonowaniu tak złożonego systemu jak Francja. Podobno celem Macrona było to, by nie wypaść arogancko – raczej mu się nie udało.
Dwie i pół godziny gorącej dyskusji, która prowadzącym wymykała się spod kontroli, nie doprowadziło do przełomu. Marine Le Pen nie zdołała przekonać, że zastępując obecnego prezydenta w Pałacu Elizejskim, popchnie Francję w lepszym kierunku. Przeciwnie, to Macron wzmocnił wątpliwości odnośnie do kompetencji i intencji Le Pen, przekonując, że oddanie jej władzy to wyjście z Unii i niemożliwy do zrealizowania program obietnic socjalnych.
Wyniki sondażu Ifop-Fiducial ogłoszone tuż przed debatą pokazywały, że na Macrona chce zagłosować 55,5 proc. wyborców, na Le Pen 44,5 proc. Udział w głosowaniu zadeklarowało 73,5 proc. uprawnionych. Macron może liczyć na 39 proc. wyborców Jean-Luca Mélenchona, Le Pen na 20 proc. Ciekawe, że powoli spada poparcie dla Le Pen wśród wyborców Erica Zemmoura – z początkowych 85 proc chce na nią głosować 78 proc.
Nie obyło się też bez nieeleganckich tricków – debatę oglądałem w stacji France 24, gdzie nieustannie szedł pasek, że rosyjski uwięziony dysydent Aleksiej Nawalny wzywa do głosowania na Emmanuela Macrona. Trochę to w stylu naszej telewizji narodowej, pytanie, czy będzie miało jakikolwiek wpływ na decyzje wyborców?
Warto jeszcze dodać, że tego samego dnia Wołodymyr Zełenski udzielił wywiadu telewizji BFMTV, w którym dyskretnie poparł Macrona, mówiąc, że nie chciałby utracić z nim relacji.
Polecam lekturę uzupełniającą – analizę debaty autorstwa Agaty Czarnackiej dla „Polityki”. Zwraca uwagę na wiele aspektów, które ja pominąłem.