Viktor Orban ugiął się przed Siecią

Viktor Orbán ugiął się i zapowiedział wycofanie z parlamentu projektu opodatkowania internetu (a dokładniej: transferu danych). Nie wiem, czy korzystał z polskich doświadczeń, ale poszedł podobnym śladem. Zamiast eskalować konflikt, podtrzymując swoje stanowisko i wspierając je niewątpliwie silną legitymacją demokratyczną uzyskaną w wyborach parlamentarnych i ostatnio, w samorządowych, dostrzegł, że walka o internet ma inną logikę niż pozostałe walki polityczne. W obronie Sieci wystąpiła internetowa rzesza, ludzie ze wszystkich stron ideowego spektrum.

Oczywiście opozycyjne partie polityczne próbowały się do protestu dokleić, i oczywiście przedstawiciele rządzącego establishmentu zarzucali protestującym, że realizują polityczną agendę opozycji. Niezależnie pojawiały się różne argumenty za podatkiem, m.in. ten, że ma on być następcą podatku telekomunikacyjnego, skoro internet w coraz większym stopniu zastępuje telefonię.

Jaka była prawdziwa intencja węgierskiego rządu: czy chodziło jedynie o wyciągnięcie kasy w sytuacji rosnącej dziury w państwowej kasie, czy miał to też być pierwszy krok w stronę zwiększenia państwowej kontroli nad internetem, nie ma specjalnego znaczenia. Węgrzy odebrali pomysł tak, jak  Polacy w 2012 r. zinterpretowali pomysł ACTA – jako sygnał, że ktoś najwyraźniej nie rozumie, jaką funkcję pełni internet we współczesnym świecie.

Jak już pisałem w poprzednim węgierskim wpisie, internet tworzy infrastrukturę umożliwiającą rozwój hybrydowej przestrzeni społecznej, rozciągającej się w trzech wymiarach fizycznych i czwartym, informacyjnym. Jak wyjaśnia Manuel Castells, dla zamieszkujących tę przestrzeń ludzi jest ona przestrzenią autonomii. A autonomia, jak z kolei tłumaczą współcześni badacze ludzkich potrzeb – m.in. Ian Gough i Len Doyal – jest jedną z najważniejszych ludzkich potrzeb, komplementarną do potrzeby fizycznego bezpieczeństwa.

Kto więc daje sygnał, że chce w tę przestrzeń wkroczyć przemocą, narusza coś w rodzaju domowego miru. Kto tego nie rozumie i sam traktuje internet instrumentalnie, jako przedłużenie telefonu, ciągle zamieszkując stary świat trójwymiarowej przestrzeni społecznej, musi być co najmniej zdziwiony gwałtownością i skalą protestów. Ale wbrew pozorom nie chodzi tylko o gadżety i tani dostęp do pirackiej kultury oraz pornografii.

Co dalej? Czy na Węgrzech skończy się tak, jak w Polsce podczas ACTA? Protestujący osiągnęli cel i rozejdą się, czy też pozostaną na ulicach? Nie wiadomo, dość szybka reakcja premiera Orbána  usunęła główny powód, nie dając jednocześnie czasu na translację energii buntu na inne tematy. Jeżeli w ogóle taka translacja byłaby możliwa. Na pewno jednak przedwcześnie byłoby wyciągać wnioski, że protesty przeciwko podatkowi internetowemu zapowiadają większy polityczny kryzys i zmierzch epoki Viktatora.