Bunt Sieci, wariant węgierski

Bunt Sieci, Budapeszt, źródło: AFP

Niezwykła jest zdolność polityków do wchodzenia dwa razy do tej samej wody, i to brudnej wody po innych. Nie tylko nie uczą się na uniwersytetach, ale nie uczą się też na cudzych błędach. Viktor Orbán, premier Węgier (zwany Viktatorem – tytuł w pełni zasłużony w świetle kolejnych wyborów potwierdzających poparcie ludu dla jego ugrupowania), tak już uwierzył w swoją moc, że postanowił rozszerzyć władzę także na internet.

I błyskawicznie przyjechał słynny warszawski ekspres – w Polsce próba majstrowania przy internecie na przełomie lat 2009/10 doprowadziła wtedy wirtualnego tylko buntu „obywateli zwanych internautami”, dwa lata później doszło do kryterium ulicznego podczas protestów przeciwko ACTA. Gdy rząd węgierski postanowił opodatkować internet, nie mógł spodziewać się innej reakcji – Węgrzy wyszli na ulice.

Orbán popełnił ten sam błąd, jaki popełniał nasz rząd – nie rozumie, czym jest dziś internet, i traktuje go jak każdy inny element infrastruktury. Jak jest dziura w budżecie, to można go wykorzystać jako kolejne źródło przychodów, tak jak np. zwiększoną akcyzę na papierosy lub alkohol.

Internet jednak zwykłą infrastrukturą nie jest, nie służy jedynie – jak mówił polski klasyk Prezes – do oglądania pornoli przy piwku, tylko jest podstawową infrastrukturą tworzącą hybrydową przestrzeń autonomii. Internet nie jest dodatkiem, gadżetem (choć pewne jego aplikacje mogą jak gadżet służyć), tylko częścią przestrzeni społecznej – tworzy jeden z jej wymiarów, równie niezbędny jak inne, tzw. realne. Przepraszam, że powtarzam banały, ale wydawało się, że relatywnie młody węgierski przywódca powinien to rozumieć. Widać jednak, że rzeczywiście cała jego koncepcja suwerenności politycznej pochodzi z XIX wieku, włącznie z myśleniem o przestrzeni społecznej.

Cóż, Węgrzy sami muszą sobie poradzić ze swoimi problemami, mnie bardziej interesuje pytanie, na ile trwale wyciągnęliśmy lekcję z polskich wojen internetowych?

Niewiele po nich zostało śladu – ruchy protestu się rozpierzchły, została oczywiście pamięć ich uczestników. Pamięć instytucjonalna, po kolejnych roszadach na kierowniczych stanowiskach, istnieje w niewielkim stopniu. Nasza nauka, tak jak dała się protestami zaskoczyć, tak też szybko to zaskoczenie opanowała wyparciem, tak jakby nic ważnego się nie wydarzyło – z trwałego dorobku mamy jedynie opracowanie „Obywatele ACTA”, przygotowane przez działający na marginesie rzeczywistości akademickiej Zespół Analiz Ruchów Społecznych przy pomocy Europejskiego Centrum Solidarności (instytucji kultury, a nie nauki).

Sami rezygnujemy z wiedzy, jakiej źródłem mógłby być jeden najciekawszych społecznych i kulturowych ruchów ostatnich lat. Obyśmy znowu nie byli zaskoczeni, tak jak nasz rząd w 2012 r., a dziś rząd na Węgrzech.