Cała władza w ręce prasy
Czarna skrzynka agenta ABW zostawiona w redakcji „Wprost” na długo zostanie w pamięci jako symbol wczorajszego żenującego spektaklu. I długo trwać będzie dyskusja, co było bardziej żenujące: sama wizyta prokuratora w otoczeniu służb i policji w redakcji czy jej przebieg i kompromitujące fiasko? Sylwester Latkowski tulący do piersi swój laptop i do końca broniący narzędzia pracy oraz agent służby specjalnej zapominający o swoim tajnym zapewne warsztacie. Triumf czwartej władzy?
Takie można odnieść wrażenie, słuchając potoku komentarzy płynących nieustannie od wczoraj, z kulminacją podczas dzisiejszej konferencji prasowej premiera. Część kolegów uwierzyła, że metaforyczny mandat czwartej władzy oznacza więcej niż prawo i obowiązek zadawania przenikliwych pytań, by wydobyć informację, lecz także daje prawo do podejmowania decyzji politycznych, wydawania wyroków i interpretacji przepisów prawa. Również we własnej sprawie (choć prawa tego odmawia się w oczywisty sposób przedstawicielom innych władz).
Przypomina mi się podobna sytuacja (bo nieprawdą jest wyjątkowość wczorajszej sytuacji), jaka zaistniała w ub.r. w Wielkiej Brytanii – 20 lipca do redakcji dziennika „The Guardian” wkroczyli agenci GCHQ, tajnej służby zajmującej się podsłuchem, by zrobić to samo, co próbował zrobić wczoraj prokurator we „Wprost” – zabezpieczyć materiał dowodowy, w tym przypadku komputery z materiałami Edwarda Snowdena. Redakcja odmówiła, więc została poinformowana, że ryzykuje zakaz dalszej działalności. W końcu uzgodniono, że dziennikarze „Guardiana” w obecności agentów zniszczą twarde dyski z danymi.
Oczywiście operacja nie miała sensu z praktycznego punktu widzenia – była realizacją litery prawa pisanego w czasach, kiedy legislatorzy inaczej wyobrażali sobie dowody. Fakt jednak faktem, że jedna z najstarszych demokracji nie traktuje czwartej władzy w sposób uprzywilejowany, lecz potrafi być wobec niej dość brutalna. A opinia publiczna pamięta, że również ta władza, jak każda inna, ma swoje grzechy i potrafi deprawować – trudno o lepszy przykład niż skandal z „News of the World” (włamywanie się do telefonów komórkowych celebrytów i innych osób), by wydobyć smakowite kąski dla brukowca.
Sprawa Snowdena i „Guardiana” jest jednak strukturalnie bardziej zbliżona do naszej afery podsłuchowej, bo podobnie zderzają się tu dwie racje: bezpieczeństwo państwa i wolność dziennikarska. O tej ostatniej ciekawie wypowiedział się redaktor naczelny „Guardiana” Alan Rusbridger na łamach „The New York Review of Books”, argumentując, że miał obowiązek opublikować materiały Snowdena i wyliczając listę argumentów. Tekst Rusbridgera spotkał się z polemiką filozofa Amitaia Etzioniego na łamach „The Atlantic” pod znamiennym tytułem „Who Will Guard The Guardian?„. No właśnie, kto ma pilnować strażnika, który chętnie posługuje się etykietą „czwartej władzy”, choć jest to władza w istocie samozwańcza, działająca w kontekście gry rynkowych interesów i brutalnej konkurencji między wydawcami?
Etzioni konkluduje swój tekst listą pytań:
We do need to further debate some basic questions: Are there materials that should not be published? Who decides what these are? And what is to be done with those whose agendas lead them to publish material that is harmful to the safety of the people? And what is to be done about those who stamp classified on material they find damaging to their reputation or political fortunes-but are otherwise harmless?
Pytania ważne i w naszej dyskusji. Choć pewno w pierwszej kolejności trzeba wyjaśnić, kto pilnuje czarnej skrzynki ABW. I cieszyć się, że nie ma w niej kluczy do bomby atomowej.