Punkt zwrotny, punkt krytyczny

Marsz 4 czerwca to niewątpliwie punkt zwrotny w polskiej polityce. To także punkt krytyczny – szanse opozycji na wyborcze zwycięstwo wzrosły, ale zmalała radykalnie przestrzeń na popełnianie błędów. Społeczny entuzjazm od rozczarowania dzieli niewielka granica.

Takiego marszu nie było, choć jego konwencja była bardzo klasyczna. Donald Tusk jako lider Platformy Obywatelskiej jakiś czas temu wezwał na manifestację 4 czerwca. Pomysł mało odkrywczy, ale odważny, marsz miał być testem rzeczywistego poparcia społecznego na starcie kampanii. Żaden sondaż nie powie tego, co ma do powiedzenia ulica. Podobno dobrym wynikiem miał być już udział 50 tys. osób.

Tydzień przed terminem wydarzenia do gry wszedł PiS. Prezydent Andrzej Duda tak się spieszył z podpisaniem ustawy „rosyjskiej”, jakby celowo chciał zdążyć z jej wejściem w życie właśnie przed 4 czerwca. Czy rzeczywiście PiS-owi chodziło o kontrtest, sprawdzenie co jeszcze polskie społeczeństwo jest w stanie przyjąć bez oporu? Odpowiedź pewno znają znawcy prawicowego dworu. Wątpię, co prawda, w takie wyrafinowanie, bo widać wyraźnie, że koordynacja działań między partią a prezydentem jest nikła.

W każdym razie ustawa weszła w życie 31 maja, ale jeszcze zanim to się stało, popłynęły groźne sygnały ze świata. Natychmiast odpowiedział Departament Stanu USA, tak samo Komisja Europejska. Można się domyślać, jak bardzo rozgrzała się nieformalna komunikacja dyplomatyczna, a do Andrzeja Dudy dotarło, że nic nie zyskał, a wszystko, co od początku wojny w Ukrainie uciułał, stracił. I to tuż przed szczytem NATO.

Zagranica zagranicą, ale także Polki i Polacy najwyraźniej stracili cierpliwość, bo nastrój od poniedziałku zmienił się zasadniczo. Marsz z partyjnego stał się inicjatywą integracyjną, łączącą wszystkie siły demokratycznej opozycji i wszystkie elektoraty. Ustawa „rosyjska” zmieniła wszystko i ustawiła niezwykle wysoko stawkę wyborów. Nie jest ona już jedynie „zwykłym” naciąganiem procedur demokratycznych czy nawet ich okazjonalnym przekraczaniem dla osiągania politycznego celu. To już systemowy, brutalny zamach na demokrację i fundament dla systemu autokratycznego.

Teraz cała sztuka polega na tym, by społeczne wzburzenie zamienić na rzeczywiście masową mobilizację, która po stronie opozycyjnej wymaga współdziałania wszystkich sił. Ale też wymaga jednoznacznego przywództwa – Donald Tusk jasno pokazał, w co gra. Przyda się koncert tenorów, ale w orkiestrze ktoś musi grać pierwsze skrzypce. Orkiestrą ma być Koalicja Obywatelska, Tusk przewodzić. Do opozycyjnej reszty należy rola supportującego chóru.

Donald Tusk liczy, że wyjdzie ze swą formacją na prowadzenie w sondażach i osiągnie najlepszy wynik wyborczy, co otworzy drogę do zwycięstwa i formowania rządu. Wie jednak, że najgorszy byłby „wariant izraelski”, rząd montowany przez kolorową koalicję partii o wspólnym celu negatywnym – odsunięcie obecnie rządzących od władzy, ale różnych celach pozytywnych, czyli mających odmienne programy. Słaby, skłócony rząd koalicji demokratycznej to największe zagrożenie dla demokracji.

Chodzi więc o to, żeby lokomotywa była na tyle silna, by nawet w układzie koalicyjnym rząd miał możliwość rządzenia w warunkach skrajnie przecież nieciekawych. Wojna do wyborów się nie zakończy, inflacja nie zmaleje z dnia na dzień, Andrzej Duda będzie prezydentem do 2025 r., Trybunał Konstytucyjny sojusznikiem nie będzie. Więc jak największa sprawność rządzenia jest niemniej ważna niż sama wygrana w wyborach.

Ryzyko przestrzelenia jest wysokie, ale marsz 4 czerwca to pierwsze potwierdzenie, że taka strategia ma sens. Polki i Polacy pokazali to, co już wcześniej pokazały badania społeczne – chcemy zmiany. Marsz ten też być może jest zapowiedzią drugiej ważnej zmiany w nastrojach, wzrostu przekonania, że opozycja demokratyczna jest w stanie nie tylko wygrać, ale po wygranej także skutecznie rządzić (dotychczas takie przekonanie miała mniej niż połowa Polek i Polaków).

Marsz 4 czerwca to punkt zwrotny i punkt krytyczny zarazem. Liderzy mniejszych partii opozycyjnych nie są w łatwej sytuacji. Może jednak zrozumieją, że 4 czerwca skończyło się gadanie, zaczęła prawdziwa polityka, której stawką jest nie tylko przekroczenie progu wyborczego, nie tylko nominalna władza, ale możliwość realnego rządzenia.

W ciągu najbliższych dni zobaczymy też społeczne efekty marszu – jego trwały sukces zależeć będzie od tego, czy niedzielny entuzjazm ludzi, którzy zjechali z całej Polski, odnowi pamięć poprzedniego masowego i w swej masowości bezprecedensowego zrywu jesienią 2020 r. w obronie praw kobiet. Wtedy na ulice wyszli mieszkańcy i mieszkanki ponad 600 miast. Wówczas jednak ich energia nie przekształciła się w paliwo politycznej zmiany.

Takich doświadczeń jednak się nie zapomina i nie można wykluczyć, że 4 czerwca okaże się zapalnikiem wyzwalającym uśpioną i rozproszoną, ale przecież realnie istniejącą energię gniewu i sprzeciwu przeciwko autorytarnym rządom bigoterii, mizoginii, ksenofobii. Ta energia uruchomiona ponownie, ale już z określonym politycznym celem i w ramach działania politycznego, może rzeczywiście zmienić rzeczywistość.

Nie wiem, czy tak kalkuluje Donald Tusk, ale tylko umiejętność zrealizowania takiego planu daje szansę na przebicie szklanego sufitu poparcia wyborczego. KO jeszcze na parę tygodni przed 4 czerwca była formacją najbardziej atrakcyjną również dla ludzi w wieku 18-24 lat, gotowych na nią było głosować 35,61 proc. mężczyzn (druga w kolejce Konfederacja miała 31,48 proc.) i 26,86 proc. kobiet (druga Lewica miała 26,34 proc.).

Głosy młodych ludzi, którzy głosowali w poprzednich wyborach, a dziś (przynajmniej przed 4 czerwca) nie chcą głosować, to nawet 5 pkt proc. więcej dla partii opozycyjnych (a to niejedyna rezerwa głosów niezdecydowanych). Młodych na marszu 4 czerwca nie brakowało. Oby to był dobry prognostyk.