Mała scena, wielki świat, czyli globalne ocieplenie w Powszechnym

Fot. Magda Hueckel

„Jak ocalić świat na małej scenie” nie pozostawia obojętnym, czego najlepiej dowodzi uwaga znajomej dzień po premierze: spektakl poruszył mnie, starą cyniczkę. Czy jednak poza poruszeniem zostaje cokolwiek więcej?

Miałem okazję przyglądać się pracy nad „Jak ocalić świat” od samego początku, gdy w toku niezliczonych rozmów w Teatrze Powszechnym układaliśmy elementy łamigłówki: pierwotną ideę Pawła Łysaka, by zrobić opowieść o ojcu; intuicje, że trzeba wprowadzić wątki ekologiczne, a skoro tak, to gdzieś też pojawić się musiały kapitalizm i globalizacja.

Rosły stosy książek i grubiały pliki z notatkami, co świetnie zaspokajało mój apetyt na materiały i inspiracje potrzebne do przygotowania własnych tekstów i zaprogramowania debat, jakie zorganizowaliśmy w Powszechnym w ramach prac nad „Jak ocalić świat” właśnie oraz „Bachantkami” (premiera 7 grudnia). Jak jednak z tego miał się wyłonić teatralny spektakl łączący bardzo intymne opowieści o ojcach z metaopowieścią o kryzysie ekologicznym i końcu męskiej dominacji?

Alchemia teatru

Cóż, ciągle dla mnie niezrozumiała alchemia teatru doprowadziła do efektu, który lepiej niż dobrze realizuje pierwotny, bardzo przecież mglisty zamysł. Oczywiście muszę zastrzec, że nie mam odpowiedniego dystansu do projektu i jego twórców, więc piszę bardziej z osobistej niż krytycznej perspektywy. Być może więc krytycy teatralni będą ferować inne oceny, ja jednak nie sądzę, bym zmienił swoją.

„Jak ocalić świat na małej scenie” jest więc rozliczeniem z faustowskim mitem, obnażeniem jego istoty wyrażającej się w figurze ojca, postaci jednocześnie dobrotliwej i strasznej, safandułowatej i przemocowej, swoim zachowaniem w ramach „podstawowej komórki społecznej”, czyli rodzinie, oraz w miejscu pracy reprodukującym strukturę społecznego świata opartego na męskiej dominacji.

Koniec świata (męskiej dominacji)

Ten świat się kończy, bo kończy się możliwość jego odtwarzania i wyczerpały mechanizmy strukturalne. Rodzina nie jest już podstawową komórką społeczną, jak pisze Marcel Gauchet, tylko uległa prywatyzacji, więc i rodzinne role nie są powieleniem ról, jakie dziś ojcowie i matki odgrywają w społeczeństwie, które z kolei dobiega do kresu procesu indywidualizacji.

Niestety, choć to coraz lepiej wiemy, nie potrafimy sobie poradzić z bałaganem wieńczącym męską dominację, którego najbardziej spektakularnym wyrazem jest kryzys klimatyczno-ekologiczny. Jak to wszystko opowiedzieć na scenie, by nie zanudzić z jednej strony, a z drugiej nie zaproponować ekosentymentalnego kiczu?

Emocje i cyrkulacje

Nośnikiem emocji są historie ojców, bardzo osobiste, bo pochodzące z pamięci aktorów Artema Manuilova i Mamadu Góo Bâ oraz Pawła Łysaka, reżysera (za niego na scenie ojca wspomina Andrzej Kłak). Emocje wynikające z autentyczności przekazu nie wystarczyłyby do utrzymania dramaturgicznego napięcia, gdyby nie okazało się, że historie pochodzące z odległych od siebie zakątków świata łączą się jednak i zazębiają za pomocą różnych relacji i mechanizmów pośrednictwa.

Trójkąt globalizacyjny polegający na mechanizmie akumulacji kapitału przez eksploatację surowców w Amerykach wysyłanych do Europy, z której w kierunku Afryki wysyłano broń i gadżety potrzebne do kupowania niewolników wysyłanych do Ameryk, by pozyskiwali surowce dla Europy. To jeden z mechanizmów cyrkulacji, inne to strumienie energii, żywność, w końcu idee.

Bez katharsis

Każdy na swoim stanowisku, mały trybik wielkiego systemu, ożywiany faustowską energią współuczestniczenia w budowie nowego, wspaniałego świata, współtworzy niewidoczną, lecz potężną wspólnotę z ukrywającymi się w tle kobietami, które wychodziły na pierwszy front zawsze wtedy, gdy męski plan zawodził i trzeba było zająć się konkretem, czyli przeżyciem rodziny i nakarmieniem dzieci.

Pawłowi Łysakowi udało się wraz z ekipą stworzyć spektakl bardzo emocjonalnie intensywny, pełen humoru i dystansu, ale prowadzący do tragedii, w której nie ma katharsis, tylko pojawia się na horyzoncie apokalipsa. Tylko że ten horyzont nie dotyczy abstrakcyjnego końca dziejów, tylko bardzo osobistej perspektywy każdego z widzów.

W ten oto sposób świadomość ekologiczna wkroczyła na deski polskiego teatru instytucjonalnego. Mała scena Powszechnego jednak nie wystarczy, by ocalić świat. Co gorsza, podpowiada, by nie próbować go ocalać w dotychczasowy sposób.