Utopia konwergencji i koniec globalizacji?
Najnowszy „The Economist” podnosi temat, jaki już pojawiał się wielokrotnie w analizach ekonomicznych, choćby w książce Michaela Spence’a „The Next Convergence”. Realna konwergencja, czyli proces doganiania gospodarek rozwiniętych przez mniej rozwinięte, spowalnia. Zadyszkę można było dostrzec już w 2008 r. Jeśli oprzeć się na danych makroekonomicznych z 2014 r., to kraje rozwijające potrzebowałyby 300 lat, żeby dogonić społeczeństwa rozwinięte. Zgodnie z teorią ekonomiczną miało być inaczej, tak obiecywał jeszcze pół wieku temu m.in. Robert Solow.
Potem, po 1989 r. konwergencję obiecywali promotorzy globalizacji polegającej na pełnym otwieraniu rynków. Dziś widać, że rację mieli sceptycy, tacy jak Joseph Stiglitz. Stiglitz przekonywał (i wraca do tego w swej najnowszej książce „Creating a Learning Society„ – tu link do autoomówienia tematu przez Stiglitza), że pełne otwarcie rynków stawia kraje rozwijające się w niekorzystnej sytuacji, bo utrudnia rozwój gospodarki w oparciu o akumulację wiedzy i rozwój technologii. Zwraca na to uwagę także Dani Rodrik z ekonomistami rozwijającymi koncepcję przedwczesnej dezindustrializacji – najlepszym znanym dotychczas wehikułem modernizacji jest rozwój przemysłu. Problem w tym, że im kto później zacznie się uprzemysławiać, tym mniejszą intensywność uprzemysłowienia uzyska, mierząc udziałem produkcji przemysłowej w PKB i zatrudnieniu. Bo globalna konkurencja wymaga – nawet tam, gzie jest tania siła robocza – stosować (ze względu na konieczność utrzymania jakości) najnowsze technologie wytwórcze.
W konsekwencji nie rozwija się „industrial commons”, ekosystem otaczający sektor przemysłowy związany z badaniami i rozwojem (ok. 80 proc. nakładów na B+R na świecie związanych jest z przemysłem wytwórczym), usługami, logistyką etc. Maleje więc szansa, by kraje później wkraczające na ścieżkę uprzemysłowienia zmodernizowały całą strukturę gospodarczą – owszem, od razu muszą rozwijać usługi, ale bez przemysłowej bazy są to zazwyczaj usługi niskiej wartości dodanej. Do tych wyzwań natury obiektywnej dochodzą uwarunkowania lokalne i historyczne, czyli adekwatność systemu politycznego i ładu instytucjonalnego, by sprzyjał uruchamianiu zasobów potrzebnych do utrzymania rozwojowej dynamiki.
Konwergencja więc spowalnia, nawet w Chinach. Państwo to, mimo olbrzymich i rosnących nakładów na rozwój własnego sektora nowoczesnych technologii, nie jest ciągle w stanie przeskoczyć progu gospodarki imitacyjnej, a próg uprzemysłowienia (peak industrialisation) już dawno osiągnęło. Co więc dalej? Analiza „The Economist” nie prowadzi do radosnych wniosków:
…history suggests that catch-up will be a long, difficult grind, built on slow improvement in institutions and worker skill levels. The past 15 years have changed perceptions regarding just what is possible. But they also deceived people into thinking broad convergence is the natural way of things. It looks like the world is now being reminded that catching up is hard to do.
Nic więc dziwnego, że pojawiają się już analizy komplementarne, pokazujące, że również globalizacja jest w odwrocie. Pisze o tym Philip Stephen w „Financial Times”, zwracając także uwagę na geopolityczne przyczyny deglobalizacji. Globalizacja w dotychczasowym wydaniu korzystała z „opieki” gwaranta i hegemona, Stanów Zjednoczonych. To USA miały w niej największy interes i dlatego też inwestowały najwięcej w „pozaekonomiczne zasoby” służące utrzymaniu globalnego ładu. Jak to napisał kiedyś Thomas L. Friedman, za niewidzialną ręką rynku stała widzialna pięść US Army.
Z czasem jednak wzmocnione przez proces konwergencji odbywającej się w warunkach globalizacji państwa – jak Chiny, Indie, Brazylia, Rosja – zaczęły być coraz bardziej asertywne i zakwestionowały hegemonię. Nagle przypomnieliśmy sobie, że jedyna ekonomia, jaka istnieje, jest ekonomią polityczną. Teraz też rozumiemy, że np. dla Rosji, która poległa, próbując modernizować się w warunkach globalizacji, opcją może być próba rozwoju zasobów w warunkach po części autarkicznej gospodarki wojennej. Władimir Putin wyraźnie mówił dwa dni temu, ogłaszając plany rozwoju uzbrojenia do 2026 r., że czas skończyć z zależnością od dostaw materiałów i technologii z zagranicy.
Oczywiście, szanse na sukces w pełnym uniezależnieniu ma Rosja podobne, a może i mniejsze niż ZSRR w latach 80. Biorąc jednak pod uwagę, że alternatywa w postaci konwergencji w warunkach globalizacji jest równie niepewna, do stracenia jest niewiele. Cóż, jak widać polityka Putina może mieć całkiem racjonalne podstawy, a próba jej powstrzymywania za pomocą sankcji może okazać się w tym kontekście mało skuteczna.