Cyfrowe wojny religijne

W weekendowej „Wyborczej” Jewgenij Morozow nawołuje do obalenia cyfrowych bogów odpowiadając niejako na tekst Bartka Chacińskiego w ostatniej „Polityce”, który dowodzi, że kultura i społeczeństwo w dobie Internetu mają się dobrze. Oba teksty nie dotyczą dokładnie tego samego, Bartek koncentruje się na kulturze i omawia najnowsze książki Toma Standage’a oraz Clive’a Thompsona. Morozov tradycyjnie już wali w ideologię Krzemowej Doliny obiecującej zbawienie świata za pomocą swoich wspaniałych technologii i usług. Kto ma rację?

Proste pytanie na które nie ma prostej odpowiedzi – zależy od perspektywy. Krytyki i pochwały cyfrowej kultury i cywilizacji obciążone są najczęściej, by użyć sformułowania Slavoja Žižka błędem paralaksy. To prawda, jeśli popatrzeć na różne pogłębione statystyki, że kultura ma się dobrze jak nigdy, włącznie z jakością i długością pisanych przez studentów esejów. Twitter nie przerobił ich mózgów na sieczkę 140 znakowych komunikatów. Ale prawda też, jak piszą Gilles Lipovetsky i Jean Seroy w książce „L’esthetisation du monde” – żyjemy w czasach „terroru kultury”, masowej estetyzacji życia która nie tyle wynika z „demokratyzacji kultury” za sprawą cyfrowych mediów, ile logiki rozwoju poprzemysłowego kapitalizmu który w coraz większym stopniu żywi się produkcją niematerialną.

Kultura i sztuka przestają być celem samym w sobie, przestają być luksusowym dodatkiem lecz przekształcają się w sferę napędzającą całą machinę akumulacji kapitału. Znamienna jest w tym kontekście symbioza rynków sztuki i rynków finansowych, nie chodzi już tylko o szaleństwo rosnących cen na aukcjach wynikających z nadmiaru wolnej gotówki, jaką dysponują wschodni i zachodni oligarchowie. „Foreign Policy” opisuje, jak szaleństwo związane z koreańskim K-pop-artystą PSY i jego Oppa Gangnam Style przełożyło się na kilkusetprocentowy wzrost notowań akcji firmy jego ojca zajmującej się produkcją półprzewodników. I choć już coraz mniej ludzi ogląda na YouTube PSY, to akcje DI Corp. ciągle są 0 600 proc. wyższe, niż przed szaleństwem. Jeśli na tym ma polegać racjonalność rynku, to dziękuję.

Dlatego wydawać by się mogło, że lepiej czytać Morozowa i jego krytykę cyfrowego świata i radosnej ideologii Sillicon Valley. Problem tylko w tym, co stwierdził przed laty Karol Marks – krytykować stosunkowo łatwo, trudniej zmienić świat (w tym przypadku zachowania ludzi, by np. nie ulegali syrenim pokusom darmowych serwisów Google i Facebooka, etc.). Konkretniej, chodzi o podmiotowość – można apelować, żeby władza publiczna poddała kontroli cyfrowe monopole ale ani myszy, ani władza nie biorą się z brudnych szmat. Władza jest wyrazem podmiotowości określonych aktorów działających w przestrzeni publicznej – aktor zwany społeczeństwem jest w tej chwili najsłabiej zorganizowany politycznie. Dlatego też władza chętniej działa w imię lepiej zorganizowanych aktorów, głównie reprezentujących świat kapitału.

Być może jednak coś zacznie się zmieniać w 2014 r., roku post-Snowdenowskim. Rosnąca popularność Morozowa to być może symptom techno-fatigue, zmęczenia pozorną frenetyczną innowacyjnością cyfrowego świata z której coraz mniej wynika dla realnej sfery życia. Tyle tylko, że jak przypominają Lipovetsky i Seroy estetyzacja życia nie jest skutkiem zmiany technologicznej, tylko głębokiej zmiany strukturalnej systemu gospodarczego. Rezygnując z Facebooka nie wrócimy do XX wieku, choćbyśmy bardzo chcieli. Być może w ogóle konfrontowanie wizji z tekstów Chacińskiego i Morozowa jest wyrazem najzwyklejszego zachodniego prowincjonalizmu, bo reszta świata zajmuje się czym innym. Jako memento warto sięgnąć po tekst Roberta D. Kaplana z „Foreign Policy”. Rozważmy sytuację końca Imperium Romanum, kiedy kończy się ówczesna nowoczesność i świat osuwa na wiele lat w czasy plemienne, grzebiąc w gruzach estetyczny ideał rzymskiej cywilizacji. Podobnie dzieje się dziś wszędzie tam, gdzie pękły struktury nowoczesności: Libia i Irak po interwencji przekształciły się w kraje będące plemiennymi związkami, to samo będzie z Syrią, już jest z Afganistanem. Być może to właśnie jest owa nowa podmiotowość, której nie dostrzegamy na skutek wspomnianego błędu paralaksy, a która rozstrzygnie problemy cyfrowej cywilizacji, w inny jednak sposób niż chciałby Morozow, Bartek Chaciński, autor tego bloga i zapewne wielu jego czytelników.