Śpiewać każdy może, czyli wszyscy jesteśmy twórcami

Wszyscy jesteśmy twórcami, piszą Alek Tarkowski i Igor Ostrowski w „Gazecie Wyborczej”. Zgoda, twórczy potencjał to podstawowe ludzkie wyposażenie – pisałem niedawno w „Polityce” o wystawie „Sztuka epoki lodowcowej” w British Museum. Narodziny twórczości, czyli zdolności do ekspresji za pomocą symboli to narodziny współczesnego człowieka i nowoczesnego umysłu. Wydarzyła się to jakieś 40 tys. lat temu – z tego okresu pochodzą w każdym razie pierwsze dzieła sztuki, w tym genialna rzeźba Człowiek-Lew. Niezwykłe uczucie patrzeć na figurkę sprzed czterech dziesiątków tysięcy lat, stworzoną przez twórcę mieszkającego w jaskini i za tworzywo wykorzystującego mamucie ciosy.

Nie miał internetu, elektryczności, a jednak wydaje się bardzo bliski – jako człowiek Epoki Internetu nie odważyłbym się nazwać twórcy Człowieka-Lwa prymitywem, bo choć nie miał takich narzędzi technicznych jak ja, miał ten sam umysł. A do tego, żeby stworzyć dzieło, które zachwyca do dziś, żyć musiał w złożonej strukturze społecznej, zdolnej wspierać twórczą aktywność utalentowanych jednostek – wykonanie rzeźby wymagało setek godzin pracy, ktoś w tym czasie musiał karmić twórcę. Nasi bracia jaskiniowcy wychodzili zapewne z założenia, że choć wszyscy jesteśmy twórcami, to jednak nie wszyscy jesteśmy artystami. Rozwój kultury, tak jak rozwój społeczeństw polega na podziale pracy. Dzięki niemu powstają złożone, subtelne struktury zdolne tworzyć wielkie cywilizacje i bogate kultury.

Internet niczego co do zasady nie zmienił. Zwiększył efektywność podziału pracy w wymiarze globalnym, nie pozbawił jego sensu. To, że wszyscy jesteśmy twórcami, jak słusznie zauważają Tarkowski i Ostrowski nie oznacza, że wszyscy staliśmy się artystami. Jeśli zgubimy to subtelne, lecz zasadnicze rozróżnienie na twórcze uczestnictwo w kulturze i zdolność do tworzenia dzieł sztuki, zrealizujemy to, o czym marzył towarzysz Mao, tylko w domenie cyfrowej – Jaron Lanier nazywa to cyfrowym maoizmem.

Zmiana wynikająca z internetu nie polega na tym, że dziś po 40 tysiącach lat rozwoju Homo sapiens możemy podziękować artystom i przejąć ich rolę. Bo choć każdy śpiewać może, to jednak jeden lepiej, a inny gorzej. Mamy po prostu nowe zadanie – w nowym, cyfrowym podziale pracy zdefiniować role i zobowiązania tak, by artyści mieli z czego żyć. Wiedzieli o tym jaskiniowcy, powinniśmy pamiętać i my. A to oznacza, że tak jak w jaskini reszta hordy zrzucała się na rzeźbiarza, tak i dziś cyfrowi tubylcy muszą respektować zasadę, że sztuka i uczestnictwo w kulturze kosztuje. Jest, jak piszą Tarkowski i Ostrowski, dobrem wspólnym, co oznacza że, aby z niego korzystać, musimy się wcześniej nań zrzucić.

Instrumentem zarządzania dobrem wspólnym, jakim jest kultura i umożliwiającym jednocześnie życie artystom jest prawo autorskie. Wymyślone w epoce druku wymagało już wielokrotnie modernizacji w miarę rozwoju nowych technologii. Nie inaczej jest dzisiaj – cyfrowa rewolucja zmieniła wiele. W rewolucyjnym zachwycie nad możliwościami internetu nie ulegajmy jednak pokusie technologicznego i dziejowego determinizmu. To, że coś jest technologicznie możliwe – np. łatwe,  bezkosztowe dzielenie się kulturą nie oznacza, że wszystkie praktyki tego dzielenia się są jednakowo prawomocne.

Żaden technologiczny determinizm nie pozbawia twórcy prawa do decydowania o sobie, czyli także o sposobach kontroli owoców swojej twórczej pracy. Krystian Zimerman miał rację, gdy przerwał koncert w Essen na widok uczestnika filmującego występ na smartfonie. Bo miał prawo poczuć, że jego godność została naruszona rażącym naruszeniem reguł. Argumenty, że to reguły z innej epoki, nie przystające do czasów YouTube są co najmniej infantylne. Wolna kultura, podobnie jak wolna miłość wymaga zgody wszystkich stron relacji, inaczej relacja staje się gwałtem.

Z tego względu, ciesząc się z faktu, że wszyscy jesteśmy twórcami myślmy intensywnie, jak zapewnić godziwy i godny  byt artystom – to oni dostarczają tworzywa, byśmy wszyscy mogli być twórcami. Wiedzieli o tym jaskiniowcy. Chyba nie jesteśmy od nich prymitywniejsi.