Rezydenci, kawior i akumulacja pierwotna

Spacer poparcia w Gdańsku, zdjęcie ze strony Porozumienia Rezydentów OZZL na Facebooku

Lekarze rezydenci strajkują w słusznej sprawie, co już samo w sobie jest głęboko niesłuszne w rzeczywistości, gdy monopol na słuszność ma rządząca partia. Nic więc dziwnego, że protestujący stali się obiektem brutalnych ataków mających ich zdyskredytować w oczach suwerena. To jednak tylko zasłona dymna mająca ukryć to, że stawką rozgrywki jest model polskiego kapitalizmu i podstawowe źródła akumulacji kapitału.

Sprawa lekarzy – ujawniająca skalę eksploatacji i niedofinansowania służby zdrowia – pokazuje jasno, że władza zamierza nie tylko kontynuować, ale i umacniać model rozwoju oparty na taniej sile roboczej. O ile jednak w sektorze rynkowym ze względu na brak rąk do pracy utrzymywanie niskich płac jest coraz trudniejsze, o tyle można je mrozić w sektorze publicznym (w tych jego gałęziach, które nie mają bezpośredniego znaczenia dla utrzymania władzy): służbie zdrowia, edukacji, szkolnictwie wyższym, nauce, kulturze. W dłuższej perspektywie to zabójcza polityka, bo wspomniane sektory mają kluczowe znaczenie dla tzw. reprodukcji społecznej i biologicznej społeczeństwa. Prościej, rozwijając myśl Jana Zamoyskiego, przyszłe Rzeczypospolite będą takie, jakie ich młodzieży chowanie i obywateli leczenie.

Przyszłość jest jednak daleko. Zanim nadejdzie, można pohulać. Tym bardziej że akurat lekarze, naukowcy czy wielu nauczycieli to wraża, skorumpowana łże-elita, sprzeciwiająca się dobrej zmianie. Rezydenci są jeszcze zbyt młodzi, by bronili koryt, bo jeszcze do nich się nie przyspawali, ale zawsze można pokazać, że już zasmakowali kawioru i luksusów światowego życia. Zgodnie z definicją postprawdy komunikat nie musi być zgodny z faktami, byle był zgodny z emocjami elektoratu. A ten nie jest karmiony kawiorem, tylko nienawiścią do mitycznych elit, gardzących jakoby zwykłym człowiekiem. Po drodze niestety gubi się drobna kwestia: kto będzie leczył i uczył owego prostego człowieka.

Tu niestety ujawnia się inny, historyczny problem. Po 1989 r. zdołaliśmy skutecznie odspołecznić problemy edukacji, służby zdrowia, nauki. Zostały one sprywatyzowane, nawet jeśli prywatyzacja infrastruktury edukacyjnej i zdrowotnej była tylko częściowa. Niepubliczne enklawy stały się zaworem bezpieczeństwa umożliwiającym uzupełnienie niewystarczających zarobków w szpitalach i na uniwersytetach. Kosztem przemęczenia i jakości. Kosztem struktur solidarności branżowej i społecznej. Warto przypomnieć, którzy to ministrowie mawiali, że kwestie płac lekarzy to sprawa między dyrekcją szpitala a pracownikami, lub że kwestia obecności ceremoniału religijnego w szkole publicznej to kwestia dyrekcji i rodziców.

Efekt jest taki, że w obronę szkół przed reformą Anny Zalewskiej angażowali się jedynie nauczyciele i rodzice dzieci w wieku szkolnym, reforma nauki i systemu szkolnictwa wyższego nie obchodzi nikogo poza samymi naukowcami. Najbardziej jednak zdumiewające, że ten sam sposób myślenia przenosi się na lekarzy walczących o prawo do tego, by mogli nas leczyć lepiej. Bez publicznych inwestycji to się nie uda, dotychczasowy model akumulacji pierwotnej fundującej polski kapitalizm XXI wieku na taniej sile roboczej – wyczerpał się. Jego utrzymywanie przemocą polityczną, zwłaszcza w obszarach o strategicznym znaczeniu, jest po prostu niebezpieczne. Podobnie jak niebezpieczne okazało się przywiązanie I Rzeczypospolitej do pańszczyzny.

Solidaryzujmy się więc z protestującymi lekarzami. Nakazuje to nie tylko przyzwoitość, ale też zwykły rozsądek.