„Wschód” Stasiuka, czyli doppelgänger
Moja relacja z Andrzejem Stasiukiem – od pierwszych przeczytanych przed laty tekstów składających się na „Opowieści galicyjskie” – ma charakter, jak to mówią Amerykanie, love-hate relationship. Nigdy Stasiuka nie poznałem osobiście, zawsze istniał dla mnie przez swe teksty. I w tym właśnie problem. O tym za chwilę, najpierw „Wschód”, najnowsza książka autora z Beskidu Niskiego.
Czytałem ją z podobnym napięciem między uznaniem i irytacją: jeździ ten Stasiuk coraz dalej i dalej, przerabiając tysiące kilometrów gonitwy na linijki tekstu, który – nie ukrywajmy – często razi powierzchownością. Czego szuka nasz pisarz na owym Wschodzie, rozciągającym się już poza granicami Mongolii i Chin?
Wciela się Stasiuk w polską wersję Żyda Wiecznego Tułacza i Latającego Holendra, czyli Koziołka Matołka (zgodnie z badaniami Biblioteki Narodowej Matołek obok „Pana Tadeusza” i „Tytusa, Romka i A’Tomka” należy do świętego kanonu polskiej kultury, jeśli mierzyć liczbą sprzedanych egzemplarzy). Więc Stasiuk, mądra głowa, błąka się po całym świecie, a gdy już dociera do Pacanowa, odkrywa że Kozy w nim już nie kują, ich wykutą ze stali ofertę zastąpiła tandetna plastikowa chińszczyzna oraz dyskontowy towar z Biedronki. Czy dla takiego odkrycia warto wdrapywać się na wzniesienia Pamiru? Warto.
Nie doszedłbym pewno do tego wniosku, gdyby nie moment proustowski podczas lektury – zamiast magdalenki Stasiuk bierze kromkę chleba polanego gęstą śmietaną i posypaną cukrem. I trafia w czuły punkt przedstawiciela pokolenia, które siedziało jedną nogą na wsi – całe dzieciństwo naznaczone było wakacjami spędzanymi właśnie na wsi, z rzadkimi chwilami wielkiego dobrostanu, do jakiego prowadziło wgryzienie się w chleb polany śmietaną i posypany cukrem. Gdy dotarłem do tego fragmentu we „Wschodzie”, uruchomiona pamięć uruchomiła wręcz fizjologiczną reakcję. Niestety, takiej śmietany pod ręką nie miałem, a świeżo wypieczony z mrożonki żytni chleb z Lidla to też nie to samo, co jadło się dawno, dawno temu.
To jednak dopiero początek, bo blisko już samego końca Stasiuk wspomina odkrycie z dziadkowej biblioteki:
Wyglądała prawie jak księga z ołtarza. Nazywała się Komuna Paryska 1871 i była raczej albumem pełnym rycin i fotografii. Nie umiałem jeszcze czytać, ale spędzałem nad nią długie godziny. Komunardzi bronili barykad. Maszerowali paryskimi ulicami. Wojsko rozstrzeliwało pojmanych bohaterów.
Dokładnie tak było. Podobnie jak Stasiuk zastanawiam się, skąd się ta książka wzięła i dlaczego zapadła w pamięci – podobnie jak smak chleba ze śmietaną? Zarówno w tym pytaniu, jak i w całym szukaniu po omacku kryje się bardzo ważna, jeśli nie dla wszystkich, to dla Stasiuka i dla mnie, skoro już nas ta Komuna Paryska 1871 związała braterskim węzłem, intuicja. Co się stało ze światem poddanym procesowi brutalnej modernizacji w komunistycznym modelu, który pamięć z dzieciństwa uchwyciła jako walkę smaków: smak tradycji, wsi – to ów chleb ze śmietaną; smak nowoczesności to oranżadka w proszku, której się nawet nie rozpuszczało w wodzie, tylko dla większej intensywności doznań zjadało, nierzadko razem z papierową torebką.
Ta utopia upadła, pozostały po niej obrazy jak ze „Stalkera” Tarkowskiego – postindustrialne ruiny ciągnące się przez cały obszar byłego imperium. Miejscowości o dumnych nazwach: Iljicz, Engels, Inetrancyonał, Awangard, Kommunizm przestają istnieć, gdy rozsypała się struktura woli utrzymująca je przy życiu, doprowadzająca prąd i utrzymująca infrastrukturę. Przepadają, jak przepadły w starciu z nowoczesnością łemkowskie wioski w Beskidzie Niskim, i jak później przepadły PGR-y na tych wioskach ustanowione. Tyle tylko, że utopii nie zastąpił wbrew radosnej zapowiedzi koniec historii, lecz najzwyklejsza entropia. Skutki jej działania opisuje Stasiuk, można je było zobaczyć na świetnej wystawie „Podróż na Wschód”, zorganizowanej w 2011 r. w białostockiej Galerii Arsenał.
Myśmy się przed nią schronili pod skrzydłami innego imperium, które resztkami swych sił próbuje realizować własną utopię kantowskiego wiecznego pokoju i zgodnego współistnienia narodów oraz nieustającej modernizacji. Nie rozumiemy tego projektu, modernizację traktujemy na zasadzie kultu cargo – wydaje nam się, że jeśli wybudujemy stadion jak w Monachium, będziemy żyć jak w Monachium. Kulturowo jednak coraz bardziej się demodernizujemy. Mimo że cywilizacyjnie trzymamy się kurczowo Zachodu, coraz bardziej wpadamy w objęcia Wschodu. Idące stamtąd siły entropii dotarły już do Ukrainy. Czy na niej się zatrzymają?
Przywołanie przez Stasiuka książki o Komunie Paryskiej i chleba ze śmietaną, niewielkie niby drobiazgi, uświadomiły mi dziwny, niemal bliźniaczy związek z tym pisarzem. Gdy przed wielu laty czytałem pierwsze jego teksty, miałem wrażenie plagiatu – tak, Stasiuk skopiował moje nienapisane pomysły, które rodziły się dokładnie w tych samych miejscach, w których on przebywał. Po lekturze wygrzebałem pożółkłe notatki z lat 80. – Jaśliska, gdzie zadomowiłem się na tyle, że w roli kościelnego razem z proboszczem księdzem Baranem chodziłem po kolędzie; Ropki, z których zimą chodziło się do mordowni w Wysowej coś zjeść i posocjalizowacć się przy piwie z drwalami; Nowica, w której urodził się Bohdan Ihor Antonycz; Zyndranowa, gdzie ostatnio szef Ochotniczej Straży Pożarnej wyciągnął kwit z bodaj 1984 r. potwierdzający, że wraz z harcerską drużyną szukałem schronienia w tamtejszej remizie.
Miałem zamiar to wszystko zamienić na linijki tekstu składającego się w zamyśle na „Beskidzką Trylogię”, inspirowaną Stanisława Vincenza „Na Wysokiej Połoninie”. Nic z tego nie wyszło, po części dlatego, że Stasiuk mnie ubiegł, a jeszcze bardziej dlatego, że po prostu nie potrafiłem. Ten Stasiuk, mój doppelgänger, z którym nigdy nie mogłem się zgodzić, nie akceptując jego futurofobii. Dziś, po „Wschodzie”, zaczynam mieć coraz większą obawę, że to on ma rację. Lecz dalej zgodzić się z tym nie chcę.