Google, pamięć i zapomnienie
Jedno z dziwniejszych spotkań, w jakich ostatnio uczestniczyłem (na klipie jego zapis wideo). Po Europie jeździ Google Advisory Council ds. prawa do zapomnienia. Dla, nomen omen, przypomnienia – Europejski Trybunał Sprawiedliwości (ECJ) wydał w maju tego roku wyrok w sprawie wniesionej przez obywatela Hiszpanii, Mario Costeja Gonzáleza.
Procesował się on z gazetą „La Vanguardia” i Googlem, bo gdy wpisano do wyszukiwarki jego nazwisko, pierwsze odniesienia kierowały do informacji prasowej z 1998 r. donoszącej, że dom Gonzáleza jest wystawiony na licytację ze względu na niespłacone długi. Długi zostały spłacone, informacja została, a wyszukiwarka uparcie kierowała w pierwszej kolejności do niej właśnie wszystkich tych, którzy pytali o Gonzáleza.
ECJ uznał, że ma prawo do zapomnienia, co w tej sytuacji oznacza usunięcie linków prowadzących do informacji, choć sama informacja – w swoim czasie jak najbardziej poprawna – zostaje w repozytorium. Wiadomo jednak, że co nie istnieje w Google, nie istnieje, więc usunięcie linków do feralnego anonsu zmienia radykalnie sytuację. Wyrok ECJ wywołał burzę i oczywiście bardzo zróżnicowane komentarze. Dla jednych oznacza on niebezpieczny precedens i zamach na wolność słowa, innych raduje, bo pokazuje, że można jednak oddziaływać na sieciową rzeczywistość, chroniąc prawa jednostki.
Za precedensem poszły kolejne dziesiątki tysięcy podobnych roszczeń. Google postanowił więc zebrać Advisory Council, w skład którego wszedł m.in. Jimmy Wales (twórca Wikipedii), Sylvie Kaufman (redaktorka „Le Monde”), nasza wspaniała Lidia Kołucka-Żuk i jeszcze kilka osób. Byli już w Madrycie, Rzymie i Paryżu, wczoraj zajechali do Warszawy, by spotkać się z polskimi ekspertami (przypadła mi rola jednego z nich) i poznać lokalną opinię w temacie „pamięć i zapomnienie a wolność wypowiedzi”. Ośmioosobowe grono ekspertów zdominowali prawnicy, więc razem z prof. Anną Gizą-Poleszczuk (także uczestniczyła w spotkaniu) staraliśmy się przekonać, że problem nie ogranicza się do znalezienia odpowiednich norm prawnych i środków technicznych normy te realizujących.
Sprawa jest szersza i dotyczy w głównej mierze norm społecznych i kulturowych regulujących kwestie pamięci jako ważnego nośnika indywidualnych oraz zbiorowych tożsamości oraz prawa do zapomnienia i przebaczenia. W epoce przedinternetowej, jeszcze w czasach poczciwej nowoczesności, sprawa była dość łatwa – tożsamość jednostki określała w dużej mierze jego miejsce w strukturze społecznej. Wystarczyło to miejsce zmienić, np. emigrować lub zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej, by rozpocząć życie od nowa. Samo miłosierne społeczeństwo wymyśliło instytucje zatarcia wyroków po odpowiednim okresie. Każdy mógł odbyć swą drogę do Damaszku, zmieniając się w innego człowieka. Do takich rytuałów nowego otarcia należała także instytucja darowania długów.
Dziś żyjemy w paradoksalnej sytuacji. Indywidualizacja spowodowała, że – jak mówi prof. Tomasz Szlendak (patrz poprzedni wpis) – kultura odkleiła się od struktury i jednocześnie to kultura, a nie miejsce w strukturze jest głównym instrumentem konstruowania tożsamości. Tożsamość współczesnego człowieka podlega nieustannym zmianom, a media takie jak Facebook i podobne stały się najważniejszymi „technologiami siebie”. Tyle tylko, że technologie te dysponują pamięcią absolutną i dość płaską, o czym przekonał się wspomniany Gonzalez. I zdali sobie z tego sprawę uczestnicy ukraińskiego Majdanu – rewolucja zaczęła się zgodnie z konwencją „fejsbukowych rewolucji”, każdy jej moment był rejestrowany i komunikowany w internecie. Gdy jednak doszło do eskalacji, rewolucjoniści zrozumieli, że cały ten strumień komunikacji to doskonały materiał dla reżimu do rozliczenia się z buntownikami. Jedyną gwarancją bezpieczeństwa stało się zwycięstwo. Zwycięstwo za wszelką cenę, o czym przekonaliśmy się w lutym tego roku.
To jedna tylko dramatyczna ilustracja problemu, więcej uwagi sprawie poświęcił Viktor Mayer-Schönberger w książce „Delete” z 2009 r. Pokazuje w niej, że potrzebujemy różnych bezpieczników łagodzących totalny charakter pamięci absolutnej. Nie zawsze trzeba wykasowywać samo źródło, wystarczy jednak wprowadzić mediację spowalniającą dostęp. Generalnie chodzi jednak o normy społeczne i kulturowe, w których jest miejsce na wybaczenie i zapomnienie. Technika i samo prawo problemów tych nie załatwią, tak jak problemu braku zaufania w życiu publicznym nie rozwiążą oczekiwania „pełnej transparentności”.
Nie wiem, co wywieźli członkowie GAC z wczorajszego spotkania, miało ono nieco kafkowski charakter. Na wejściu uczestnicy zostali posegregowani i oznaczeni różnego typu opaskami, miało się wrażenie, że nad całością czuwa jakiś zimny system kontrolujący cały proces, którego cel nie do końca wydawał się jasny. Choć być może był prosty – komentatorzy z prasy francuskiej i brytyjskiej nie mają wątpliwości, że chodzi głównie o PR. Być może. Na zakończenie polecam doskonały artykuł Jeffreya Toobina w poniedziałkowym „New Yorkerze” poświęcony sprawie. Warto także przeczytać w „Dzienniku Opinii” komentarz Katarzyny Szymielewicz z „Panoptykonu”.