Internet. Czas się bać? O książce Wojciecha Orlińskiego
Opatrzyłem znakiem zapytania tytuł, pod jakim Wojciech Orliński wydał swą najnowszą książkę. Z WO straszyliśmy się wzajemnie w wakacje podczas festiwalu Transatlantyk w Poznaniu, gdzie mieliśmy okazję dyskutować po filmie „Google and the world brain”. Suma strachów złożyła się w końcu na książkę. Czego się jednak bać? Najkrótszej odpowiedzi udzielił nie Orliński, lecz Dave Eggers w swojej dystopijnej powieści „The Circle”. Opisuje w niej korporację „Circle” (bardzo podobna do Google), której celem jest domknięcie informacyjnego koła – gdy się domknie, żyć będziemy już na zawsze w świecie pełnej transparentności, zgodnie z zasadą: „Secrets are lies; Sharing is caring; Privacy is theft”.
Wojciech Orliński pokazuje, że do takiego „domknięcia” się nieustannie zbliżamy – np. decyzja prokuratury w Zielonej Górze o upublicznianiu wyroków sądowych w Internecie. Niby zwykła procedura, lecz ze względu na specyfikę medium zapomnieć od tego momentu możemy o instytucji zatarcia wyroku po odpowiednim czasie. Informacja nie zniknie z sieci, nawet jeśli zniknie z serwera urzędowego i zawsze już będzie chodzić za skazanym. WO opisuje więcej obszarów, w których straciliśmy „nowoczesną” niewinność i wkroczyliśmy do cyfrowej dystopii, tracą nie tylko prywatność, lecz także pracę, wolność, kulturę i wiele innych praw.
Choć lubię się czasem dobrze przestraszyć, a wiele tematów analizowanych przez WO jest mi bliskich, to jednak mam z jego książką trochę problemów. Orliński występuje w niej w roli krytyka kultury, na co dzień zajmuje się opisywaniem świata pop-kultury, jest przy okazji znawcą prozy Stanisława Lema (który jak wiemy, wszystko już opisał i przewidział). Przystań tę jednak często w swej książce opuszcza i z krytyki kultury przechodzi do krytyki cyfrowego kapitalizmu. Tejże krytyki nie uprawia jednak z pozycji, jaką mu choćby dało tłumaczenie biografii Karola Marksa. To znaczy krytykuje kulturę kapitalizmu, lecz nie jego strukturę, w efekcie cała krytyka jest dość efektowna, lecz niestety nie odpowiada na podstawowe pytanie: jak zmienić świat. To znaczy odpowiada, potrzebna jest interwencja państwa przez regulację nowych monopoli, podobnie jak stało się pod koniec XIX wieku, gdy nadmiernie rozrosły się ówczesne monopole.
Jak jednak do takiej interwencji doprowadzić, skoro jest, jak opisuje sam Orliński, dokładnie na odwrót – państwo wspiera nowe monopole? Na dodatek, jak przekonuje WO, rozwój Internetu, wbrew utopijnym prognozom nie doprowadził do rozwoju nowych form podmiotowości politycznej, która byłaby źródłem legitymizacji nowych projektów mających na celu uporządkowanie dzikiej cyberprzestrzeni i poddanie jej społecznej kontroli. W pewnym stopniu odpowiedziałem na to pytanie w poprzednim wpisie, o artykułach Jewgenija Morozowa i Bartka Chacińskiego. Pisałem w nim o błędzie paralaksy – krytykujemy Internet i jego przejawy, zapominając że nie jest on przyczyną, lecz symptomem. Internet z jego „nową ekonomią” i cyfrową kulturą to epifenomen rozwoju neoliberalizmu, którego początków należy upatrywać w 1971 r., kiedy Richard Nixon uwolnił kurs dolara i dał przyzwolenie na deregulację rynków finansowych. Rozpoczęła się finacjaryzacja gospodarki i destrukcja struktur społeczeństwa przemysłowego. Na ile był to proces „naturalnej” ewolucji, a na ile cena jaką USA wystawiły za wojnę w Wietnamie niech się spierają historycy gospodarczy.
Faktem jest, że Internet pojawił się jako doskonała propozycja infrastruktury dla nowego, indywidualizującego się, globalizującego i poprzemysłowego społeczeństwa. Po czterech dekadach jego rozwoju wiadomo, że nie spełniło ono pierwotnych obietnic, że wszystkie łódki pójdą w górę – rozwarstwienie społeczno-ekonomiczne rośnie. Czy niezadowolenie z tego powodu będzie źródłem rewolucyjnych zrywów, które zaproponują nowy ład? Fala protestów oburzenia z 2011 skończyła się niczym. Albo więc niczego nie będzie i kółko się domknie, albo podobnie jak sto lat temu, źle patrzymy. Sto lat temu rewolucja, wbrew teorii wybuchła na peryferiach i choć szczęśliwie nie ogarnęła całego świata, to jednak miała na świat wpływ – państwo dobrobytu nie rozwinęłoby się tak dobrze, gdyby nie strach przed komunizmem. Nie prognozuję wybuchu komunistycznej cyber-rewolucji np. w Chinach, dopuszczam jedynie, o czym pisałem w poprzednim wpisie, że impulsem do rozwiązania „cyfrowego kryzysu” może być po prostu proces rozkładu neoliberalnego ładu i systemu geopolitycznego, wraz z jego infrastrukturą. Jak to mogłoby wyglądać? Pamiętam, jak bodaj w 2007 r. byłem w Paryżu na Google Day i nagle padło zasilanie elektryczne. Połączone siły woli Erica Schmidta i Marissy Mayer nie były w stanie uruchomić wspaniałych usług, bo zabrakło czynnika, o którym nawet Lenin wiedział, że jest nieodzowny – elektryczności.
Do książki Wojciecha Orlińskiego mam jeszcze kilka drobniejszych uwag. Pierwsza, to esencjalizm polegający na próbie udowodnienia, że „tradycyjna” popkultura społeczeństwa masowego to jeszcze kultura, kultura cyfrowa kulturą już nie jest nie tylko ze względu na kiczowatą pseudo-demokratyzację, lecz także modele biznesowe pozbawiające podstaw bytu rzeszę profesjonalnych wytwórców. Cóż, warto przypomnieć słowa Waltera Benjamina o kulturze masowej, czyli kulturze w czasach masowej reprodukcji dzieła. Czy straciły ważność jego ostrzeżenia przed estetyzacją życia i polityki? Czy w związku z tym rzeczywiście wiele tracimy tracąc pewne formy kultury na rzecz innych? Nawet tak szlachetne formy kultury jak książka wiążą się z mniej szlachetnymi momentami w historii. Ted Striphas w książce „Everyday Book Culture” przypomina, że w XVIII wieku zaczął upowszechniać się pewien szczególny zwyczaj wyrażania najwyższego uznania dla książki „anthropodermic bibliopegy”, czyli oprawianie woluminów w ludzką skórę. Zwyczaj przetrwał do II Wojny. Ebook przy licznych wadach ma tę zaletę, że oprawić się go nie da (chyba, że sam czytnik).
Uwaga kolejna, to fakt, że WO wyliczając wszystko to, co dzięki Internetowi straciliśmy popada czasami w sprzeczności. To prawda, że straciliśmy prywatność – podglądają nas służby publiczne i korporacyjne. Jeśli jednak odpowiedzią z kolei na utratę kultury ze względu na piractwo mają być rozwiązania takie, jak ustawy SOPA i PIPA, to ich skuteczność miała polegać właśnie na zwiększeniu inwigilacji zachowań użytkowników cyfrowych dóbr kultury. Argumentem wielu protestujących przeciwko tym ustawom był właśni strach przed naruszeniem ich prywatności i wolności, nad czym też boleje WO, szczerości ich strachu nie da się łatwo umniejszyć stwierdzeniem, że za protestami stał Google i ska, więc i inni protestujący byli lobbystami cyfrowych korporacji.
Stąd już ostatnie zastrzeżenie do zbyt łatwego „załatwiania” oponentów – to ciekawa informacja, że centrum badawcze Lawrence’a Lessiga otrzymuje wsparcie od Google. To jednak zbyt mało, by ocenić jego dorobek intelektualny i propozycje przedstawione w książkach, które pisał jeszcze zanim Google zaczął wspierać jego instytucję. No a zarzut (podany z Robertem Levinem), że wiceprezeską Creative Commons jest Esther Wojcicki, teściowa Sergeya Brina, współzałożyciela Google’a i wniosek o wzajemnych związkach między CC i Googlem? To jednak trochę, jak tropienie resortowych dzieci. Bardziej by mnie przekonało uzupełnienie analizy personalnej trochę mocniejszą analizą merytoryczną – samo stwierdzenie, że CC działa na rzecz osłabienia praw autorskich to dość mało, bo istnieje sporo analiz pokazujących, że zarówno CC, jak i inne formy wolnego licencjonowania mają sens jedynie wówczas, gdy system ochrony praw autorskich działa mocno i skutecznie.
Mam nadzieję, że Wojciech Orliński na tej książce nie poprzestanie. Czekam na prawdziwą krytykę cyfrowego kapitalizmu, taką z „lewej nogi”, a nie z sentymentalno-burżuazyjnych pozycji krytyka pop-kultury. Jak mawiał Lenin, rewolucji nie robi się w białych rękawiczkach.