Są tematy trudne. Macron a sprawa polska
Są tematy trudne – stwierdził prezydent Andrzej Duda po rozmowie z Emmanuelem Macronem, wieńcząc swą wypowiedź wybuchem śmiechu. Na ten temat internety i telewizory wypowiedziały się obficie. Zostawmy więc Andrzeja Dudę, wróćmy do nowego prezydenta Francji. I spróbujmy go porównać, hm, z Jarosławem Kaczyńskim.
Kim naprawdę jest? Tego ciągle nie wie chyba nikt, poza Brigitte Macron. Pierwsze ruchy na prezydenckim stanowisku, a właściwie już pierwsze chwile od ogłoszenia wstępnych wyników, pokazują, że Macron projektuje siebie w roli l’homme providentiel, człowieka zesłanego przez los, by wyprowadzić swój kraj (a ponieważ Francuzi to naród uniwersalny, więc także świat) z kryzysu. Jednoznacznie na to wskazuje estetyka i retoryka towarzysząca objęciu władzy, decyzje personalne dotyczące składu nowego rządu, potem pierwsze decyzje dotyczące wizyt zagranicznych etc.
Można powiedzieć, że podobnie zachowywał się Nicolas Sarkozy w 2007 r., którego pierwszy rząd także był genderowo zrównoważony i w sensie ideowym postideologiczny. Istotne są jednak drobne detale. Sarkozy świętował swoje zwycięstwo, dając wyraz zamiłowaniu do taniego blichtru, Macron pierwszego dnia swych rządów nosił garnitur za 450 euro, jak szybko wychwyciła prasa. Oczywiście, niby nic wielkiego, dobra robota najbliższego otoczenia. Jeśli jednak popatrzeć np. na Donalda Trumpa, to ten w ciągu pierwszych dni urzędowania popełniał same błędy: personalne, polityczne i wizerunkowe. Macron nie popełnił jeszcze żadnego.
Piszę o tym nie po to, żeby wpadać w zachwyt nad nowym prezydentem Francji, tylko żeby zastanowić się, skąd wynika – krótka na razie, ale jednak – spójność projektu i działań Emmanuella Macrona? Czy da się taki efekt jedynie wyreżyserować przy pomocy spin doktorów i coachów? Czy też jej warunkiem jest wewnętrzna integralność projektu, osoby i momentu historycznego? Próbuje na to pytanie odpowiedzieć w „Gazecie Świątecznej” Andrzej Mencwel, zachęcam do lektury jego tekstu.
Prawdziwy klucz do prezydenta Francji tkwi jednak w tekście autorstwa Macrona opublikowanym w 2012 r. w magazynie „L’Esprit” w toku ówczesnej kampanii wyborczej (wyciągnął go na światło dzienne sobotni „Le Monde”).
Macron w 2012 r. nie startował, wtedy wygrał François Hollande. Tekst Macrona nosi tytuł: „Labirynty polityki. Co można osiągnąć w 2012 r. i później?”. To niezwykle ciekawy esej podejmujący kwestię możliwości działania politycznego w dzisiejszym, postpolitycznym świecie. Macron identyfikuje precyzyjnie najważniejsze wyzwania dla polityki, wynikające głównie z różnych logik czasowych i przestrzennych zjawisk, z jakimi muszą mierzyć się sprawujący władzę. W efekcie kontekst uprawiania polityki staje się niezwykle złożony, a też złożoność wzmagają liczne ograniczenia. Powstaje świat, w którym oczekuje się od polityków, że będą zajmować się wszystkim, choć tak naprawdę nie mogą niemal nic.
W rezultacie politykę określają trzy dominujące dyskursy: dyskurs niemożliwości działania (chcielibyśmy, ale…), dyskurs krytyki impossybilizmu zazwyczaj podkreślający, że to system (establishment) jest winny nieskuteczności, w końcu nieprzekładający się na działanie polityczne dyskurs tłumaczący złożoność kontekstu i jego emergentne właściwości. Zawieszenie polityki na tych trzech logikach powoduje, że w przestrzeni działania politycznego dominują akcje szybkie, interwencyjne oraz trzy główne metody działania: wzmaganie działań polegających na kontroli (dokręcanie śruby), punktowej interwencji ustawowej, w końcu na tzw. reformach.
Problem w tym, że dla polityków działanie polityczne jest tożsame z aktem ogłoszenia ustawy, reformy etc., za wdrożenie odpowiada administracja. I tu wszystko się rozmywa. Co to więc wszystko znaczy dla polityki? Po pierwsze, złożoność współczesnego świata jest tak olbrzymia, że niemożliwe jest już skuteczne działanie polityczne artykułowane z jednego miejsca, skuteczny proces polityczny musi być policentryczny. To z kolei musi oznaczać konieczność ciągłej, nieustannej deliberacji. Efektywność tej zaś zależy od ideologii – Macron wprost mówi o konieczności powrotu do „wielkich historii”, ideologii we współczesnym sensie opowiadających wizję społeczeństwa, jego wartości i sens proponowanych działań.
Nie ma polityki technokratycznej, każde działanie – czy to w sferze mieszkaniowej, czy to fiskalnej – musi mieć swe źródło w sferze wartości, idei, które legitymizują to działanie i opowiadane wspólnie, zwiększając skuteczność jego realizacji. Odnowa polityki i możliwości działania politycznego opierać się więc musi na triadzie: odpowiedzialność, deliberacja, ideologia. Tak Macron napisał pięć lat temu, tak teraz konstruuje już w praktyce swój prezydencki projekt.
A co z tym Jarosławem Kaczyńskim? Cóż, też siebie nazywa „zbawcą narodu”. Też widzi konieczność ideologicznej legitymizacji swoich działań i też walczy z impossybilizmem. Tylko że poza dostrzeżeniem znaczenia ideologii cała reszta jest przeciwieństwem tego, o czym pisał Macron. Władza jednoosobowa, żadnej deliberacji, brak świadomości rosnącej złożoności czasowej i przestrzennej. Dwie diametralnie różne wizje polityki. O ile jednak o projekcie Kaczyńskiego można śmiało powiedzieć, po dwóch latach realizacji, że nie jest w stanie rozwiązać żadnych istotnych problemów, to o skuteczności projektu Macrona nie można jeszcze powiedzieć nic.
Są tematy trudne, ale trzeba je podjąć. Mam wrażenie, że Emmanuel Macron daje jakąś szansę wypracowania nowych zasad robienia polityki, które mogą pomóc w rozwiązywaniu także wyzwań, jakie stoją przed Polską. Ale mam jeszcze silniejsze wrażenie, że Andrzej Duda wraz Jarosławem Kaczyńskim są teraz naszym największym problemem, dla którego projekt Macrona nie jest niestety rozwiązaniem. To musimy znaleźć sami. Na szczęście nie jesteśmy skazani na tłumaczenie francuskich tekstów, polecam ogłoszony w 2015 r. raport „Państwo i My” pod redakcją Jerzego Hausnera. To gotowy, spójny, lecz ciągle otwarty schemat rozwiązania aporii współczesnej polityki i rządzenia, o jakich pisał Macron w 2012 r.