Iluzja jedności
Czy na czas kryzysu potrzebujemy ponadpartyjnego rządu jedności narodowej? Argumenty za taką koalicją przedstawione przez Annę Wojciuk i Macieja Kisilowskiego są bardzo racjonalne. I dlatego właśnie politycznie nierealne.
Profesorowie Anna Wojciuk i Maciej Kisilowski zauważają na łamach poniedziałkowej „Gazety Wyborczej”, że:
Zagrożenia, przed jakimi stoi Polska, każą inaczej spojrzeć na rywalizację polityczną. Mamy do czynienia z wirusem, którym zarazić się może 70-80 proc. populacji. Blisko 20 proc. zakażonych może wymagać hospitalizacji, co oznaczałoby miliony pacjentów, w tym setki tysięcy na intensywnej terapii. Covid-19 może przerodzić się w największą po II wojnie katastrofę społeczną, ekonomiczną i cywilizacyjną.
Odpowiedzieć na takie wyzwanie może tylko silne państwo, a więc takie, które potrafi rozwiązywać trudne problemy. Państwo o takich właściwościach musi dysponować odpowiednimi kompetencjami, szeroką legitymacją i być rozliczalne. Państwo PiS tych warunków nie spełnia. Dlaczego?
Od 2015 r. rząd PiS w bezprecedensowy sposób skoncentrował kompetencje do działania. Jednak samo posiadanie tych kompetencji przez decydentów nie uczyniło polskiego państwa silnym. Rozpaczliwie brakuje bowiem dwóch pozostałych elementów siły państwa: demokratycznej legitymacji i rozliczalności.
Trafna diagnoza, zła odpowiedź
Zgadzam się z powyższą diagnozą, choć już większy problem mam z intuicją, że sposobem na wyjście z kryzysu państwa sprzężonego z kryzysem społeczno-gospodarczym byłaby tymczasowa władza oparta na szerokim porozumieniu, a więc szerokiej legitymacji.
Po pierwsze, czy taka kolacji jest możliwa? W polityce nigdy nie należy używać słowa nigdy, kiedy więc ewentualnie mogłaby powstać? W sytuacji zagrożenia państwa na skutek agresji zewnętrznej, kiedy w interesie wszystkich sił politycznych byłoby utrzymanie państwowości.
W stronę autorytaryzmu
Na szczęście w takiej sytuacji nie jesteśmy, co oznacza, że kryzys wewnętrzny nie będzie powodem poszukiwania politycznej jedności, tylko okazją do konsolidacji zasobów w ramach istniejących podziałów politycznych. Droga do takiej konsolidacji wiedzie nie poprzez szeroką ponadpartyjną koalicję, tylko autorytarną koncentrację władzy. Pokazuje to doskonale Viktor Orbán na Węgrzech dążący do rządzenia dekretami.
Jasne, że taka władza nie rozwiąże skutecznie opisanych na wstępie problemów (choć przecież rośnie liczba przekonanych, że chiński model sprawowania władzy lepiej radzi sobie z takimi kryzysami jak epidemia niż zgniłe liberalne demokracje). Pytanie jednak, czy w ogóle taki cel się w agendzie władzy pojawia, a na ile celem jest po prostu takie zarządzanie kryzysem, by władzę utrzymać?
Walka o przyszłość
Pokusa, by nie oddawać pola, jest silna, bo wszyscy zdają sobie sprawę, że po kryzysie rozpocznie się rekonstrukcja i budowa nowego społeczeństwa. Kto wówczas będzie u władzy, ten będzie miał największe szanse na określanie warunków owej rekonstrukcji, a tym samym także na budowę trwałego systemu władzy. Być może nawet demokratycznej w formie, choć autorytarnej w treści.
Pokusa to niezwykle silna, politycznie jednak bardzo racjonalna, choć obciążona olbrzymim ryzykiem, że sytuacja kryzysowa może wymknąć się spod kontroli. Charakter kryzysu, obowiązujące de facto przepisy stanu wyjątkowego uniemożliwiające gromadzenie się, chronią przed pojawieniem się nowej siły politycznej, która zaproponowałaby alternatywę rosnącym rzeszom niezadowolonych. Social distancing sprzyja prywatyzacji gniewu, a nie samoorganizacji ruchu społeczno-politycznego.
Polityka w kwarantannie
Z kolei opozycja jest w takiej sytuacji zupełnie bezradna i skazana na agendę suflowaną przez władzę. Po co więc się z taką opozycją dogadywać, skoro można ją marginalizować. W tej perspektywie wybory prezydenckie 10 maja mają sens, o ile oczywiście zapewnią reelekcję urzędującemu prezydentowi, bo otwierają możliwości zagospodarowywania rzeczywistości po kryzysie i określania reguł nowego ładu.
Alternatywą jest wcześniejszy upadek rządu na skutek nieprzewidywalnego, katastrofalnego rozwoju kryzysu. Czy jednak nawet taki czarny scenariusz wywołałby polityczną mobilizację społeczeństwa? Czy raczej właśnie popychałby do prywatyzacji gniewu i uruchamiania strategii przetrwania, które są wszak częścią naszego społecznego DNA?
Tragedia państwa
Na koniec jeszcze jedna kwestia – nawet gdyby powstał rząd jedności, to jaka byłaby jego skuteczność? Owszem, miałby większą legitymację i może nawet gotów byłby do większej rozliczalności, skąd jednak miałby pozyskać większe kompetencje do walki z tym akurat kryzysem?
Problem państwa w Polsce nie polega na tym, kto akurat sprawuje władzę (choć nie twierdzę, że nie ma to znaczenia), tylko na systematycznej, trwającej od wielu lat erozji jego instytucji i sprawczości, co opisywaliśmy w raporcie „Państwo i My. Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej” z 2015 r.
Władza PiS tylko pogłębiła patologie, nie zmieniając jednak zasadniczej kwestii – tego, że polskie państwo jest konkretną ilustracją problemu szerszego, który niemiecki badacz Helmut Willke nazwał „tragedią państwa”.
O tej tragedii i tragedii państwa PiS więcej piszę w książce, jaka ukaże się za kilka tygodni. Tu w skrócie tylko – tragedia, jak podpowiada historia kultury, rządzi się swoją niezłomną logiką, silniejszą od chłodnej racjonalności i poczciwego zdrowego rozsądku.