Andrzej Duda i strategia podwójnej słabości

Z fascynacją i grozą przyglądam się rozkręcającej kampanii Andrzeja Dudy. Słowa i miny z repertuaru króla Ubu nie są w niej najważniejsze, przyciągają jednak uwagę, prowokując do histerycznych reakcji i historycznych analogii, które nie mają większego sensu.

Dlaczego Andrzej Duda radykalizuje swój przekaz – dość dobrze wiadomo. Analitycy opisywali logikę mobilizacji twardego prawicowego elektoratu wielokrotnie, sondaże potwierdzają ciągle, że logika ta się sprawdza. Taki pomysł na kampanię nie jest wszakże wyrazem siły, tylko słabości obozu prawicowego, który czerpie z jeszcze większej słabości opozycji.

Słabość PiS

Słabość PiS polega na tym, że mimo wielkich wysiłków i nakładów materialnych i politycznych nie ma poparcia większości wyborców, czego smutnym i irytującym wyrazem jest Senat kierowany przez marszałka Tomasza Grodzkiego.

W wyborach prezydenckich trzeba jednak przekonać do kandydata bezwzględną większość uczestniczących w wyborach. Jak więc wygrać? Maksymalnie mobilizując swój wierny elektorat, jednocześnie demobilizując elektorat opozycji, licząc, że to ona właśnie będzie najlepszym sojusznikiem w sprawie.

Słabość opozycji

Nie są to płonne kalkulacje, bo elektorat opozycji, choć większościowy, jest rozproszony – o jego dusze i głosy walczy wiele ugrupowań. Ugrupowań słabo zdyscyplinowanych, co pokazała niesławna absencja w ławach opozycji podczas pierwszego dnia procedowania ustawy kagańcowej. I na dodatek reaktywnych, dających się wciągać w grę na spalonym wokół tematów zarządzanych przez PiS, niezdolnych do narzucenia własnej agendy.

To wszystko wiemy – co z takiej sytuacji wynika? Kampania dopiero się rozpoczyna, więc nie sposób przesądzać o jej wyniku. Wiadomo jednak, że ewentualna wygrana Dudy będzie oznaczała katastrofę i zdefiniuje nie tylko scenę polityczną, ale i możliwości rozwoju Polski nie na jedną kadencję, lecz na znacznie dłużej.

Państwo sekciarskie

Wygrana Dudy w wyniku strategii podwójnej słabości oznacza domknięcie procesu konsolidacji państwa sekciarskiego, w którym władza ma legitymację w poparciu mniejszości i mniejszość tę obsługuje, odkładając na bok kategorię interesu ogólnego.

De facto oznacza to pożegnanie z państwem nowoczesnym, które zastąpi postmodernistyczne, neofeudalne państwo sieciowe, jakiś rodzaj neosarmackiej republiki, w której władza, zamiast tkwić w instytucjach, skutecznie i systematycznie demontowanych, rozproszona jest w sieci łączącej partyjne koterie i grupy wpływu, integrujące się z rosnącą w siłę oligarchią zarządców państwowego majątku.

Sieci władzy

Ciągle węzłem w tej sieci jest Jarosław Kaczyński, to on jest Głównym Programistą i moderatorem przepływów władzy, którymi kieruje metodą arbitrażu. Siłą rzeczy z czasem zdolność zarówno programująca, jak i arbitrażowa będzie maleć, co boleśnie pokazała sprawa Banasia.

Rzeczywistość coraz częściej będzie wymykać się spod kontroli, więc stawką jest takie domknięcie sieci, by tworzyła dynamiczny układ równoważących się oddziaływań nawet w sytuacji, gdy miejsce po Prezesie wypełni pustka.

Wszystko ujdzie

Dlaczego taką strukturę nazywam postmodernistyczną? Bo jej fundamentem jest aksjonormatywny nihilizm i anarchizm prawno-formalny, odrzucające istnienie zobiektywizowanej prawdy i powszechności norm i reguł. Anything goes, jedynym kryterium jest polityczna skuteczność.

Jak w takiej sytuacji ochronić społeczeństwo przed anomią? Odpowiedź dostarczył program wyborczy PiS z 2019 r., w którym Kaczyński jawnie i wprost deleguje funkcje aksjonormatywne do Kościoła. Powierza w ten sposób Kościołowi funkcję protezy państwa jako referensu transcendentalnego, czyli znajdującego się obok systemu społeczno-politycznego punktu odniesienia dysponującego definicją prawdy opartej na trwałości doktrynalnej i stabilności strukturalnej.

Kłopot z państwem

Dlaczego Kaczyński nie próbuje odbudować solidnego państwa nowoczesnego? Dlatego, że to niemożliwe – odpowiedzią na wyzwania złożoności współczesnego świata musiałoby być państwo hipernowoczesne, niezwykle złożone w wymiarze infrastrukturalnym, komunikacyjnym (w sensie zdolności społecznego przetwarzania informacji) i aksjonormatywnym.

Państwo takie próbowała budować Platforma Obywatelska w pierwszej i na początku drugiej kadencji. Strategie Boniego, próba modernizacji „interfejsu” państwa na skutek protestów ACTA – była dobrym początkiem, tylko że wyczerpała się energia potrzebna, by przeciwstawiać się politycznej entropii.

Zarządzanie złożonością

Skalę wyzwania doskonale zresztą zaprezentował raport „Państwo i My. Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej”, opracowany pod kierownictwem Jerzego Hausnera jeszcze przed wyborami w 2015 r., ale zaprezentowany już po wygranej PiS.

Zestawiając ten raport z rzeczywistością polityczną Polski w drugiej dekadzie XXI w., można stwierdzić, że nie istnieje żaden ośrodek polityczny dysponujący energią i zasobami intelektualnymi wystarczającymi do tworzenia i zarządzania państwem hipernowoczesnym.

Władza i bezsiła

Odpowiedzią jest projekt Kaczyńskiego polegający na redukcji złożoności do struktury „agile” (by użyć języka zarządzania), nieskrępowana żadnymi regułami, zdolna do szybkiej adaptacji i oportunistycznej gry z rzeczywistością, ale niezdolna do programowania rozwoju i skutecznego oddziaływania na rzeczywistość.

Doskonałym przykładem takiej kondycji jest polskie stanowisko w Unii Europejskiej. W ubiegłym tygodniu uwagę przykuwała walka o praworządność na unijnym forum, mniejszym echem odbiły się kolejne ustalenia dotyczące Europejskiego Zielonego Ładu.

Konkluzja jest wyraźna – owszem, możemy stawiać opór przed narzuceniem ładu normatywnego, tylko że w ten sposób nie zwiększymy skuteczności oddziaływania na rzeczywistość materialną. Zielony Ład będzie realizowany z Polską lub bez, niezależnie od naszego zaangażowania i tak będziemy musieli się dostosować do narzuconych przez UE reguł. Podobnie jak nasi antenaci, XVII-wieczni sarmaci uzależnieni byli od cen zboża ustalanych przez Amsterdam.

Wygrać przyszłość

Wracając do wyborów prezydenckich: powtórzmy – ich stawka jest niezwykle istotna, bo ewentualny wybór Dudy będzie wyborem o znaczeniu dziejowym. Niestety, nie wystarczy odebrać mu zwycięstwo, by uratować Polskę przed neosarmackim domknięciem. Przegrana Dudy to warunek konieczny, ale niewystarczający.

Potrzebujemy formacji politycznej zdolnej do zmierzenia się z konkluzjami raportu „Państwo i My” i zdolnej do zaproponowania alternatywy dla neofeudalnego, neosarmackiego projektu PiS. Jej brak jest znacznie groźniejszy niż słowa i miny Andrzeja Dudy. W sieciowym postmodernistycznym projekcie Jarosława Kaczyńskiego jest on tylko programowanym z zewnątrz węzłem.

Znacznie groźniejsza jest całość, zwłaszcza gdyby okazało się, że innej, lepszej nie jesteśmy w stanie z siebie wydać.