Protest kobiet. Czas na politykę
Byłem w sobotę przed Sejmem, wczoraj uczestniczyłem w marszu, bo nie wątpię w słuszność walki o prawa kobiet. Więcej, ciągle mam nadzieję, że to kobiety mogą być siłą, która zmieni polską politykę.
Tak się stanie, jeśli uwierzą, że to właśnie polityka, a nie tylko mobilizacja gniewu w słusznej sprawie, jest sposobem na wywalczenie należnych im praw. Dlatego wczorajszym zrywem jestem rozczarowany.
Nie rozczarowała mnie frekwencja, bo mimo że sporo mniejsza niż podczas pamiętnego Czarnego Protestu, to ciągle manifestacje organizowane w kilkudziesięciu miastach robiły wrażenie.
Tylko nie do końca wiem, po co wyszliśmy na ulice. Czy po to, żeby symbolicznie linczować parlamentarzystów, którzy doprowadzili w Sejmie do odrzucenia na starcie projektu ustawy „Ratujmy Kobiety”? Czy po to, żeby zatrzymać proces degradacji praw kobiet zagrożonych zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej?
Można pomstować na opozycję parlamentarną i konkretnych jej posłów, że beznadziejnie zawiedli – dobrym na to czasem był sobotni wiec przed Sejmem. Ale zaczął się nowy tydzień i warto lepiej zastanowić się, czy wina leży tylko po ich stronie? A może zapatrzyliśmy się w słuszność swojej sprawy, uznając, że jest samooczywista – tak jak we Francji? Tam Zgromadzenie Narodowe w 40. rocznicę przyjęcia prawa do aborcji przyjęło uchwałę uznającą, że prawo to ma charakter powszechny i uniwersalny, bo realizuje ideał równości i jest warunkiem pełnej politycznej podmiotowości.
Sejmowe głosowanie pokazało jednak, że sprawa w Polsce nie jest samooczywista i wbrew intencjom uczestniczek i uczestników protestów wiele Polek i Polaków wcale nie żywi przekonania ani do uniwersalizmu prawa do aborcji, ani też nie nadaje temu problemowi najwyższej rangi politycznej.
Przeciwnie, jak słusznie zauważa w swym komentarzu Martyna Bunda, to przeciwnikom aborcji udało się narzucić narrację łączącą ochronę płodu z uniwersalizmem prawa do życia. I mimo że od Czarnego Protestu minął ponad rok, nie udało się przebić z narracją, że prawa kobiet należą do demokratycznego pakietu praw uniwersalnych i są warunkiem ładu demokratycznego.
Czas, po pierwsze, zapytać: dlaczego? Czy wina leży tylko w kościelnej propagandzie wspomaganej obecnie przez propagandę państwową? W konserwatywnej polskiej kulturze? A może to my popełniamy błędy, myląc słuszność ze skutecznością? Do słuszności, skoro nie jest samooczywista nawet dla posłów opozycji, musimy przekonać. Jak? Choćby tak, jak proponuje Martyna Bunda:
Być może zamiast czytać „listę hańby”, warto zadzwonić do tych samych posłów, by ich wesprzeć. By – skoro nie udało się kontraustawą – choć tą drogą stworzyć jakąś przeciwwagę dla „Polski płaczących embrionów”. Może dziejową koniecznością jest zasiewać wątpliwości. Rozbijać monolit tam, gdzie to możliwe. Pokazywać inny punkt widzenia.
Skuteczność trzeba uzyskać. Jak? Uznając, że same, nawet najbardziej spektakularne protesty nie wystarczą, potrzebne jest zaangażowanie w politykę, bezpośrednie i z pomocą sojuszników, którzy już w politykę są zaangażowani.
To jednak oznacza konieczność przełożenia języka słuszności na język politycznego interesu. Ostateczną instancją uznawania i stanowienia prawa jest parlament, nie ulica. Dobrze to pokazują hollywoodzkie produkcje o Abrahamie Lincolnie i walce z niewolnictwem w USA czy sto lat później z segregacją.
Może warto na początek obejrzeć te filmy? Wtedy być może zrozumiemy, że nawet najmarniejszy poseł/posłanka w Sejmie, niezdający sobie sprawy ze znaczenia swego głosu, z punktu widzenia naszej walki jest głosem na wagę złota. I trzeba go przekonać – albo odwołując się do słuszności, albo do interesu, a najlepiej pokazać, że słuszność może być zgodna z interesem.