Między Kafką a Orwellem. Gdy państwo buduje społeczeństwo obywatelskie
„Nie wiem, czy się uda zorganizować wysłuchanie publiczne w sprawie ustawy o Narodowym Instytucie Wolności” – szczerze powiedział wicepremier Piotr Gliński podczas Ogólnopolskiego Forum Inicjatyw Pozarządowych.
Miał rację, nie udało się – Sejm przyjął kilka dni temu ustawę na rzecz społeczeństwa obywatelskiego, nie przejmując się specjalnie jego opiniami. Na osłodę rządowy projekt ustawy został na ostatniej prostej ubogacony antyobywatelską i niekonstytucyjną preambułą.
W preambule owej czytamy między innymi:
Państwo polskie wspiera wolnościowe i chrześcijańskie ideały obywateli i społeczności lokalnych, obejmujące tradycję polskiej inteligencji, tradycje niepodległościową, narodową, religijną, socjalistyczną oraz tradycję ruchu ludowego, dostrzegając w nich kontynuację wielowiekowych tradycji Rzeczypospolitej Polskiej i tym samym chroniąc bogate dziedzictwo wspólnoty jej wolnych obywateli.
Wniosek jest jasny, że państwo polskie nie wspiera niechrześcijańskich ideałów swoich obywateli, mimo że zgodnie z konstytucją Rzeczpospolita nie jest jedynie wspólnotą chrześcijan. Co z wolnomyślicielami lub muzułmanami i ich aktywnością społecznikowską? Owszem, niewielu ich, ale tym bardziej powinni mieć prawo do pielęgnowania swej odrębności, korzystając ze wsparcia publicznego. Bo tak samo na publiczny worek z pieniędzmi się składają, system podatkowy ma w Polsce charakter uniwersalny, niechrześcijański, i dlatego dystrybucja środków publicznych na organizacje społeczne lub kulturę musi mieć charakter uniwersalny, a nie partykularny, reprezentujący jedynie gust i interes rządzącej aktualnie większości.
Ustawa o Narodowym Instytucie Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, zwłaszcza po wprowadzeniu preambuły, rękojmi uniwersalizmu nie daje. A inne stwierdzenia, m.in. o propaństwowości, pokazują, że autorom ustawy przyświecała dziwna koncepcja społeczeństwa obywatelskiego, które raczej jest częścią państwa niż sposobem na autonomiczne organizowanie się obywateli obok, niezależnie od państwa.
Rządząca większość w podobny sposób myśli o kulturze – wyraźnie powiedział to Jarosław Kaczyński w Przysusze: kultura finansowana ze środków publicznych ma służyć tworzeniu narodowej wspólnoty. Myśl ta została ostatnio uszczegółowiona podczas debaty w Belwederze o teatrze. Teatr ma być narodowy, podobnie jak narodowa ma być kultura i narodowe ma być społeczeństwo obywatelskie, spojone propaństwowym, patriotycznym duchem chrześcijańskim.
Można i tak, ale nie w moim imieniu i nie za moje pieniądze. Parafrazując stare „nie ma podatków bez reprezentacji”, nie ma podatków bez uniwersalnej redystrybucji. Jeśli państwo decyduje się na rolę mecenasa, czy to organizacji obywatelskich, czy kultury, nie może tego robić według ideologicznego widzimisię, bo inaczej działalność taka będzie miała charakter reketu. Oczywiście, postulat uniwersalizmu nie oznacza równej dystrybucji dla wszystkich, mówi jednak, że nie można nikogo z podziału wykluczyć (chyba że łamie ustalone prawem i konstytucją normy).
Problem w Polsce komplikuje spór o pojęcie autonomii społecznej. Jej ideał wyrażał się w myśli anarchosyndykalistycznej i haśle „zmowy powszechnej przeciwko rządowi”, czyli samoorganizacji społecznej poza państwem. Edward Abramowski rzucał to hasło w czasach braku polskiej państwowości. Dziś z kolei stajemy wobec sytuacji, kiedy nasze państwo stara się podporządkować sobie kulturę i społeczeństwo w ramach kontrolowanej i definiowanej przez państwo (a dokładniej: przez sprawujący władzę obóz polityczny) narodowej wspólnoty.
Tyle tylko, że żadna legalna władza pochodząca z demokratycznego wyboru nie może wywłaszczyć obywateli nieuznających takiej wizji wspólnoty z ich praw, z prawem korzystania ze środków publicznych do realizowania swoich, niezabronionych przez prawo celów. Władza podejmująca próby takiego wywłaszczenia sama siebie delegitymizuje. A wtedy hasło Edwarda Abramowskiego o zmowie powszechnej zaczyna niepokojąco aktualnie rezonować.