Trump i USA, pyrrusowe zwycięstwo demokracji

Donald_Trump_(27150701414)

Fot. Gage Skidmore, Wikipedia, CC BY-SA 2.0

Jeśli wraz z Donaldem Trumpem nadejdzie koniec świata, nie zwalajmy winy na białych, niewykształconych Amerykanów z prowincji. Fakt, to oni w dużym stopniu zdecydowali o wyborczym zwycięstwie 45. prezydenta USA. Ale nie dokonali zamachu stanu ani puczu, tylko posłużyli się najsilniejszą bronią demokracji – kartką wyborczą. W USA wygrała więc demokracja. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że może to być ostatnie jej zwycięstwo.

Wyborcy Donalda Trumpa pokazali, że z demokracją i jej podmiotem – ludem – nie można żartować. I choć już wszystko, co można złego o populiście Trumpie i jego „ogłupiałych zwolennikach” powiedzieć, napisano, ani populizm politycznego lidera, ani głupota elektoratu nie wyjaśniają tego, co się stało.

Populizm nabiera na sile wówczas, gdy ważne dla rosnącej grupy społeczeństwa roszczenia nie znajdują wyrazu w istniejącym systemie reprezentacji politycznej. Życie społeczne i polityka nie znoszą próżni, prędzej czy później pojawi się ktoś, kto tę lukę reprezentacji wypełni. Im później to się stanie, tym większy będzie huk. Gdy nieskuteczne jest wołanie „We Are 99%”, które sformułowali aktywiści Occupy Wall Street, wówczas pojawi się ktoś, kto w imieniu niesłuchanych powie: „We Are 100%” – cała reszta to złodzieje.

Mechanizm polityczny jest dobrze opisany, warto sięgnąć po książkę Jana-Wernera Müllera „What Is Populism?”, by go zrozumieć. Skąd się jednak wzięło owo zapoznane przez system roszczenie? Jak pisałem w poprzednim wpisie, jest skutkiem głębokiej zmiany strukturalnej, jakiej doświadcza świat kapitalizmu. Jak wyjaśnia Alain Touraine w najnowszej, wydanej kilka dni temu książce „Le nouveau siècle politique”, przeżywamy równie głęboką zmianę cywilizacyjną co wtedy, gdy kapitalizm przemysłowy się rodził. Ba, sytuacja jest nawet gorsza – wtedy wraz rozwojem społeczeństwa przemysłowego tworzyły się wielkie agregaty społeczne, dające podstawy dla budowy więzi opartej na solidarności, która z kolei przekształcała się w siłę polityczną. To polscy socjaliści fundowali Niepodległa Rzeczpospolitą, by wykorzystać odzyskaną suwerenność dla realizacji programu emancypacyjnego i socjalnego.

Tego społeczeństwa nie ma, są jednostki, jednocześnie coraz bardziej upodmiotowione i samotne zarazem. To właśnie dla tej nowej, zindywidualizowanej formy podmiotowości brakuje odpowiedniego politycznego wyrazu. Przez długi czas korzystały z tego kapitalistyczne oligarchie, uznając, że zrywy w rodzaju Occupy Wall Street czy Indignados to spektakularne, ale bezsilne w istocie krzyki protestu przeciwko światu, wobec którego nie ma alternatywy. Jak jednak mówi Franco Berardo „Bifo”, zasłanianie możliwości alternatywy to forma sprawowania władzy. A każda władza wywołuje reakcję kontrwładzy – w końcu pojawia się alternatywa. Im władza dyktatu bezalternatywności mocniejsza, tym reakcja silniejsza. Wystarczy przypomnieć sobie siłę reakcji bolszewickiej na sklerozę systemu władzy w Rosji w 1917 r.

Osiem lat pięknego kryzysu zostało zmarnowanych, nie wywołały właściwej reakcji naprawczej systemu, przeciwnie – kryzys stał się okazją do dalszej konsolidacji kapitału i związanych z nim oligarchii, które całkowicie oderwały się od swojego społecznego zaplecza. Trudno o lepsze ilustracje niż listy osób kryjących swe majątki w rajach podatkowych. Wyprowadziły spod kontroli lokalnych fiskusów tyle kasy, że wielokrotnie można by na świecie zwalczyć biedę i spłacić długi krajów rozwijających się. Mimo wiedzy o tym procederze nie udało się go powstrzymać. To jednak tylko symptom głębszej choroby kapitalizmu, jaką dobrze opisał m.in. Thomas Piketty. Książka stała się bestsellerem w Stanach Zjednoczonych. Mimo setek tysięcy sprzedanych egzemplarzy nie powstał żaden poważniejszy sygnał naprawczy wewnątrz systemu. Ruch Occupy Wall Street wydawał się zbyt słaby, a Trump niemożliwy.

Nie wiadomo, jak Donald Trump wykorzysta swe wyborcze zwycięstwo. Nie łudziłbym się, że nagle stanie się umiarkowanym aniołem – jest nieustannie zakładnikiem swojego elektoratu, który zmobilizował, budząc najgorsze demony rasizmu, ksenofobii, mizogini, obskurantyzmu. Wiadomo jednak, że to ostatni, mimo wszystko pokojowy i demokratyczny sygnał pokazujący konieczność przebudowy systemu społeczno-polityczno-gospodarczego. Czy tak wykorzystana demokracja przetrwa przebudowę? Czy też w pytaniu tym kryje się zbytni sentymentalizm, bo stawką nie jest już demokracja, tylko pokój zagrożony wojną o nieznanym dziś charakterze? Zaledwie przed dobą wydawało się, że podobne pytania uda się odsunąć przynajmniej na kolejne kilka lat.

Dziś pytaniem jest, czy dotychczasowy główny nurt polityki i dyskursu publicznego jest jeszcze w stanie w ogóle wyartykułować produktywną alternatywę nie tylko dla fali prawicowego populizmu, ale i dla samego siebie? Czy też należy spodziewać się, zgodnie z regułą niemożliwości, dłuższego trwania bezalternatywności wybuchu populizmów lewicowych? To byłby jednak powrót do tej samej rzeki, co rewolucyjnym nurtem burzyła świat sto lat temu.

Potrzeba nowej, świeżej alternatywy adekwatnej do kształtującej się struktury społeczeństwa poprzemysłowego. Nie wiem, czy będzie ona się jeszcze nazywać alternatywą lewicową, ale musi na pewno proponować realne rozwiązania dla wspomnianych narastających roszczeń i nowej podmiotowości. I musi być polityką. Donald Trump wygrywając, pokazał, że na nic się zdają najbardziej nawet zaawansowane technologie walki politycznej (posługiwała się nimi Hillary Clinton), jeśli nie stoi za nimi skoncentrowana polityczna wola i energia. Tylko podobna koncentracja politycznej woli energii (co nie znaczy, że w podobnie podłym jak u Trumpa stylu) może utorować drogę dla alternatywy.