Dwa ciała Prezesa
Jesteśmy po sejmowych exposé premier Beaty Szydło i prezesa Jarosława Kaczyńskiego, i mniej więcej wszystko jest jasne: rząd rządzi, prezes kieruje.
Nie znamy ciągle szczegółów, choć wiadomo, że ma być to rząd rewolucyjny. Zarówno dotychczasowe słowa, jak i już dokonane czyny ten rewolucyjny aspekt podkreślają, bo cóż znaczy rewolucja: zniesienie istniejącego porządku prawnego i zaproponowanie nowego.
Niezaprzysiężenie sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ułaskawienie Mariusza Kamińskiego – to jasne sygnały ze strony Prezydenta Rzeczpospolitej, że Konstytucja przestaje być źródłem prawa.
Prezydent też podpowiedział, gdzie tego źródła szukać. Wystarczyło wsłuchać się w jego piątkową laudację na cześć wielkiego stratega prezesa Kaczyńskiego. Pada tam znamienne stwierdzenie, że prezes oddał pałeczkę władzy ludziom takim jak Andrzej Duda i Beata Szydło.
Władza tu jawi się jak pewien stan, którym prezes zaraża za pomocą bakcyla – owej pałeczki. To jednak prezes jest źródłem władzy, proces wyborczy z wykorzystaniem procedury demokratycznej służy potwierdzeniu wielkości Stratega. To On cierpliwie odrzucał życzliwe sugestie o odejściu ze stanowiska, odwołujące się do demokratycznego obyczaju. Czekał, jak każdy rewolucyjny wódz, na właściwy moment, by zainicjować wydarzenie, zmienić bieg historii, zaskakując wszystkich, którzy myśleli, że jej trajektorię już znają.
Skąd jednak prezes czerpie tę moc? Podczas poprzedniej edycji rządów PiS w modzie była lektura Carla Schmitta. To on zaproponował słynną definicję suwerena, którym jest ten, kto ma moc wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, czyli zawieszenia prawa.
Ta właśnie moc jest granicznym kryterium suwerennej władzy – zawieszam prawo, by je stanowić. I tak właśnie można odczytywać rozwijający się obecnie w Polsce proces polityczny: Jarosław Kaczyński konsoliduje swoją suwerenność metodą faktów dokonanych, polegających na kolejnych aktach podważających moc konstytucji – po to, by zaproponować nowy ład prawny, który umożliwi mu rekonstrukcję Narodu.
Analiza tego procesu w kategoriach klasycznej politologii musi prowadzić na manowce, bo szybko okazuje się, że narzędzia analityczne odwołujące się do racjonalnej argumentacji są bezużyteczne.
O wiele lepiej natomiast nadaje się do takich analiz instrumentarium teologii politycznej, poczynając od koncepcji „dwóch ciał króla” Ernsta Kantorowicza przez wspomnianego już Schmitta po Giorgio Agambena. To właśnie Agamben w książce „Królestwo i chwała. Teologiczna genealogia ekonomii i władzy” pokazuje, jak bardzo współczesna zachodnia demokracja czerpie ze średniowiecznych, teologicznych koncepcji legitymizacji władzy.
Rewolucja, jeśli ma znieść zgniły, skorumpowany ład, nie może opierać swej prawomocności na tym ładzie, tym bardziej że o ile formalna legitymacja jest dość mocna (większość w Sejmie i Senacie, urząd Prezydenta), to w sensie substancjalnym aż tak mocna nie jest – 19 proc. uprawnionych do głosowania. Naród nie powierzył swego losu Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii, bo Narodu jeszcze nie ma, jest pokawałkowane społeczeństwo nietworzące wspólnoty.
Tę właśnie wielką wspólnotę o nazwie Naród trzeba stworzyć, co uczynić mają zarażeni władzą przez Wielkiego Stratega funkcjonariusze nowego porządku. Gdy to się stanie, Naród złączy się z mistycznym ciałem Prezesa i odzyska suwerenność.
Na zdrowy rozum wydaje się to wszystko dość nieprawdopodobne, analizowane przez pryzmat właściwych lektur jawi się jako oczywiste. Podstawowa zasada katastrofizmu oświeconego sformułowana przez Jean-Pierre’a Dupuy mówi, że pewne jest to, co niemożliwe.