Wielka Brytania otwiera się na „dzieci trojga rodziców”
Brytyjczycy lubią w sposób faktyczny – poprzez konkretne osiągnięcia, i symboliczny – poprzez wybory polityczne i kulturowe, podkreślać, że to właśnie u nich narodziła się nowoczesność.
To w Wielkiej Brytanii urodziło się pierwsze dziecko poczęte w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego i w Wielkiej Brytanii ma szansę urodzić się pierwsze „dziecko trojga rodziców”, jak nazywa się w uproszczeniu nową metodę medyczną dopuszczoną wczoraj (3 lutego) przez Izbę Gmin.
Polega ona na uzupełnieniu normalnej metody zapłodnienia pozaustrojowego o wymianę DNA mitochondrialnego na materiał pochodzący od anonimowej kobiety. DNA mitochondrialne nie zawiera informacji determinujących cechy osobowe człowieka, może jednak być przyczyną poważnych, nieuleczalnych najczęściej schorzeń. Wymiana mitochondrialnego DNA nie prowadzi więc, jak próbują przekonywać oponenci metody, do „produkcji” ludzkich hybryd i dizajnerskich dzieci, lecz daje szansę na zdrowe potomstwo kobietom mającym wadliwe DNA mitochondrialne. W Wielkiej Brytanii problem dotyczy ok. 150 par rodzicielskich rocznie, w USA ok. 4 tys. (USA także rozpoczęły prace nad przyjęciem nowej metody do katalogu stosowanych procedur medycznych).
Mimo wątpliwości zgłaszanych przez działające w Wielkiej Brytanii kościoły konserwatywny rząd nie zdecydował się na dłuższe deliberowanie nad ustawą, uznając, że potrzebne naukowe argumenty dotyczące bezpieczeństwa zostały zebrane, a procedura nie rodzi także wątpliwości etycznych. Ze stanowiskiem takim zgodzili się w ogromnej większości parlamentarzyści brytyjscy – 382 głosów za, 128 przeciw.
Gdy poinformowałem o wynikach tego głosowania wczoraj na Twitterze, otrzymałem w odpowiedzi sporo komentarzy o już określających przyszłe dzieci narodzone z wykorzystaniem nowej metody „hybrydkami” i Frankensteinami XXI wieku. Oczywiście przytoczony został też argument w postaci doniesienia o pomyłce, jaka zaszła w szczecińskiej klinice zajmującej się zapłodnieniem pozaustrojowym, mający sugerować, że dzieci narodzone in vitro są w jakiś sposób inne niż poczęte „naturalnie”.
Na szczęście nie pojawiły się rewelacje o małpiej bruździe. Tak czy inaczej polecam autorom tych komentarzy literaturę naukową, jaka powstała w okresie stosowania IVF – nie daje ona podstaw do straszenia kogokolwiek. Podobnie nie ma powodów do straszenia nową metodą.
Co z kwestiami etycznymi? Pytanie, w jaki sposób dochodzimy do ewentualnych wątpliwości. Dla wielu osób ich źródłem są przekonania religijne, na ile jednak wywodzone z nich sądy mogą sobie rościć prawo do uniwersalności?
Miałem okazję przed laty rozmawiać z Danielem Hershkovitzem, izraelskim uczonym i jednocześnie rabinem, który w jednym z rządów Benjamina Netnayahu pełnił funkcję ministra nauki. Zapytałem, jaki jest jego stosunek do takich badań, jak np. klonowanie. Odpowiedź była prosta: skoro człowiek był w stanie wymyślić takie metody, to znaczy, że Bóg nie miał nic przeciwko temu. Rozumiem, że katolicy mogą mieć inne zdanie na podobny temat, trudno jednak mi sobie wyobrazić, żeby ten sam Bóg co innego powiedział ludziom w Izraelu, a co innego np. Polakom. Najprawdopodobniej w tym temacie po prostu się nie wypowiedział, zostawiając nas samych z problemem.
A problem analizowany z perspektywy świeckiej także skłania do refleksji etycznych. Po pierwsze, wniosek pozytywny – postęp medycyny daje szansę setkom ludzi na urodzenie zdrowych dzieci, które w innym przypadku nie urodziłyby się lub przedwcześnie zmarły.
Jest jednak także kwestia druga, mniej jednoznaczna – dostępności nowej procedury. Na ile zostanie ona wpisana w katalog świadczeń publicznej służby zdrowia (tam, gdzie takie systemy istnieją), a na ile stanie się usługą medyczną dostępną jedynie komercyjnie. Znamy ten problem z polskiej debaty o in vitro i refundacji zabiegów.
W końcu refleksja trzecia: jak niejednoznaczne jest pojęcie konserwatyzmu. Brytyjscy torysi w czasie swoich rządów zdołali nie tylko przeforsować ustawę o rozszerzeniu procedury in vitro, lecz także doprowadzili do przyjęcia prawa do małżeństw osób tej samej płci. W Polsce także w imię konserwatywnych wartości bronimy dostępu do standardowej procedury in vitro i blokujemy ustawę o związkach partnerskich. Widać, że z konserwatyzmem jest jak z Panem Bogiem – każdemu mówi co innego.