Amerykańscy uczeni: internet nie niszczy kultury

Na amerykańskich uczonych można zawsze liczyć. Najnowszy „The Economist” analizuje wyniki badań dotyczących wpływu internetu na kulturę w różnych jej wymiarach: produkcja muzyczna, obieg książek, kupowanie wyszukiwarkowe (w domyśle – polowanie na najniższą cenę). Sfery te są najbardziej zmitologizowane i służą wyrażaniu „oczywistych oczywistości” w stylu: internet zabił muzykę, bo umożliwił rozwój piractwa, które zabiło źródło dochodów producentów i artystów. Analogicznie z książkami: monopol Amazona zabił marże na rynku księgarskim. Cóż, prawda jest co najmniej o wiele bardziej złożona.

Jeśli chodzi o muzykę, to rację po prostu miał postponowany przez kulturowych konserwatystów Chris Anderson, głoszący teorię długiego ogona. Mówi ona, że na rynku cyfrowym maleją bariery wejścia do obiegu, co sprzyja produkcji artystycznej i łatwości dotarcia do odbiorców. Temat zgłębił Joel Waldfogel, ekonomista z University of Minnesota.

Zbadał on całą produkcję muzyczną Stanów Zjednoczonych lat 1980-2010, dziesiątki tysięcy utworów: z jakich wytwórni pochodziły, jaka była recepcja i jakie wyniki finansowe. Co wyszło? Że jeszcze tak dobrze na rynku muzycznym nie było: to prawda, że zmalała produkcja uznanych wytwórni, ale produkcja muzyczna (mierzona podażą utworów na rynku muzycznym) wzrosła od 2000 r. o 50 proc. Udział artystów z wytwórni niezależnych na liście Billboard 200 wzrósł z 13 proc. w 2001 r. do 35 proc. w 2010 r. Nastąpiła dekoncentracja przychodów, zdominowanych przed internetem w rękach garstki artystów.

To prawda, że zwiększyło się piractwo, ale jego negatywny efekt, przynajmniej w USA został zrekompensowany pozytywnymi skutkami internetu: niższą barierą wejścia i bardziej złożonym, otwartym ekosystemem informacyjnym, ułatwiającym dotarcie do odbiorców poza tradycyjnym kanałami komunikacyjnymi zmonopolizowanymi przez koncerny medialne. Na podstawie metaanalizy ruchu recenzenckiego Waldfogel twierdzi, że nie tylko zwiększyła się profesjonalna produkcja muzyczna, ale także poprawiła się jej jakość.

Ciekawe są również wyniki badań wpływu internetu na obieg książkowy. Okazało się np., że za używane książki klienci płacą o 50 proc. więcej w internecie niż w realnych antykwariatach. Warto wczytać się w przywołane przez „The Economist” prace, bo pokazują, że sentymentalizm, jakiego przykładem jest Andrew Keen (czy też Wojciech Orliński wśród polskich autorów) w omawianej ostatnio przeze mnie książce „Internet Is Not the Answer”, to nie najlepsze źródło zrozumienia rzeczywistych procesów kulturowych i gospodarczych wywołanych zmianą technologiczną. Oczywiście wiele instytucji straciło na zmianie, z przytoczonych analiz wynika jednak, że przynajmniej w amerykańskiej rzeczywistości zyskali artyści i ich odbiorcy (przynajmniej w dziedzinie muzyki, ta jednak była i jest ciągle podawana jako sztandarowy przykład spustoszenia wywołanego cyfryzacją).

Tak więc zamiast lamentu – więcej badań. Niestety, polskie doświadczenie uczy, że badania, jeśli przynoszą wiadomość wbrew interesowi establishmentu, są w najlepszym wypadku odkładane na półkę, w gorszym – ich autorzy mogą spodziewać się ataku. Tak stało się dwa lata temu z badaniami „Obiegi kultury”, które część środowisk polskiej kultury uznała za propirackie.

Polski Instytut Sztuki Filmowej badania powtórzył według swojej metodologii i wyszło, że w Polsce jest poza piractwem dodatkowa przestrzeń na sprzedaż cyfrowych produkcji filmowych, tylko trzeba dostosować modele biznesowe. I co? I nic, lepiej tkwić przy starym i narzekać, że internet niszczy kulturę. Zachęcam do obejrzenia relacji z organizowanego przeze mnie konwersatorium „Fraktale”, które poświęcone było właśnie analizie recepcji „Obiegów kultury”.

Daleki jestem od bezkrytycznego zachwytu nad internetem, potrzebna jest dobra krytyka, szkoda jednak czasu na płaczliwe krytykanctwo.