Jałowy lament, czyli kiedyś było lepiej
Nie znalazł szczęścia w internecie, więc teraz żyje z jego krytykowania – to najkrótsze określenie pomysłu na siebie Andrew Keena, autora znanej w Polsce książki „”Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę”.
Właśnie popełnił kolejny utwór, zatytułowany „The Internet Is Not the Answer” – wystarczy jednak lektura „Kultu”, treść nowej książki to powtórzenie starych argumentów. Zmienili się aktorzy, doszło trochę wydarzeń, pozostał stary lament: internet nie stał się tym, czym miał być.
Zamiast przestrzeni wolności we wszystkich wymiarach, od gospodarki po politykę, stał się miejscem monopolistycznej kontroli ze strony korporacji i państw. Zamiast wyrównywać szanse – sprzyja pogłębianiu nierówności. A poza tym niszczy „tradycyjną” kulturę, niszczy miejsca pracy etc. To wszystko w sosie tandetnej lewicowości, zza której wyziera żal, że „skoro mnie się nie udało być jak Mark Zuckerberg, to mu teraz dowalę” (Keen próbował sił jako startupowiec, poległ biznesowo, a potem na dodatek doznał iluminacji niczym Szaweł w drodze do Damaszku, stając się Pawłem, przyszłym świętym).
Prawie wszystko, co pisze Keen, to niby prawda: rzeczywiście, nierówności rosną, a cyfrową gospodarką rządzi reguła „winner takes all”. Nierówności rosną, inwigilacja w cyfrowym świecie też staje się coraz mniej przyjemna, cyfrowi kapitaliści głupieją od zgromadzonej kasy. Enumeracja tych wszystkich zjawisk nie jest jeszcze jednak krytyką, lecz zwykłym krytykanctwem. Krytyka wymagałaby głębszego rozpoznania opisywanych negatywnych zjawisk, by znaleźć ich źródła. A tych nie należy szukać w laboratoriach, gdzie powstały technologie umożliwiające rozwój późniejszej sieci, tylko w przestrzeni społecznej i politycznej.
Państwo opiekuńcze, za którym tęskni Keen, było fajnym wynalazkiem. Warto jednak pamiętać, że powstał on w wyniku swoistej umowy społecznej i podziału władzy między kapitałem a zorganizowanym światem pracy. Podziału de facto między białymi mężczyznami rządzącymi polityką, korporacjami i związkami zawodowymi.
Problemy zaczęły się w latach 60. XX wieku, kiedy poza tym podziałem zaczęło wyrastać nowe, wykształcone na uniwersytetach pokolenie z aspiracjami niemieszczącymi się w starej strukturze i nieakceptującymi legitymizujących ją wartości. Młodzież, mniejszości, kobiety – nowi aktorzy zaczęli coraz głośniej domagać się swego udziału w podziale zasobów i dostępie do władzy, co zaowocowało ruchami praw człowieka, a w końcu rewoltą 1968 r. Jak przekonująco opisuje Luc Boltanski i Eve Chiapello w „Le nouvel esprit du capitalisme”, krytyka starego systemu zaczęła się od krytyki artystycznej (sytuacjoniści), potem nastąpiła krytyka polityczna, na barykadach.
Problem z rewolucją 1968 r. był podobny jak z obecnymi rewolucjami – wyrażała energię buntu, bez jasnego programu i projektu przyszłego społeczeństwa. Paradoksalnie okazało się, że najbardziej zgodny z hasłami paryskich barykad i kalifornijskich hipisów wzywającymi do indywidualnej wolności, samorealizacji, kreatywności stał się program neoliberalny odwołujący się dokładnie do tych samych haseł.
Neoliberalizm zagospodarował więc energię buntu, a młodzi rewolucjoniści gładko przeszli z barykad do korporacji i na stanowiska rządowe. Jednocześnie też pojawiła się konieczność: wojna w Wietnamie z jej kosztami, których USA nie były w stanie same udźwignąć, więc zdecydowały nimi obciążyć cały świat. Decyzja o końcu parytetu złota podjęta przez Richarda Nixona zapoczątkowała epokę kapitalizmu finansowego.
Ciągle nie ma nic o internecie. No właśnie, bo internet nie jest przyczyną, lecz raczej skutkiem społeczno-polityczno-kulturowo-gospodarczej przemiany, jaka rozpoczęła się na długo przed pojawieniem się nowego medium. Najpierw rozpoczął się proces tworzenia nowej struktury społecznej, w wyniku czego powstał gwałtowny popyt na innowacje medialne mogące zaspokoić potrzeby komunikacyjne indywidualizującego się i coraz bardziej zróżnicowanego społeczeństwa.
Zmarły niedawno Ulrich Beck pisał o indywidualizacji i jej skutkach już w latach 80., przed internetem. Internet nie jest więc odpowiedzią, nie jest też jednak problemem. Problemem jest społeczeństwo, a raczej jego brak (odsyłam do wpisu o książce prof. Marody) i przemiany podmiotowości.
Obawiam się, że nikt nie był w stanie tego procesu kontrolować – był i jest on sumą wielu czynników. Od jego zrozumienia zależy jednak możliwość zbudowania struktur politycznych zdolnych poddać kontroli kapitał, by ukrócić jego ekscesy. Same postulaty, że taka kontrola jest niezbędna, nie zapewnią jej skuteczności. Podobnie jak niewiele daje lament nad światem, w którym niektórym żyło się lepiej, a teraz im przykro, że nadeszli barbarzyńcy z innymi pomysłami na życie.
Cóż, w historii już tak bywało. Oczywiście nie musimy się z tym zgadzać, byle robić to inteligentniej niż Keen.