Lewica wraca do gry
Adrian Zandberg świetnie wykorzystał sejmową mównicę po exposé Mateusza Morawieckiego. Mniejsza, że obnażył pustkę kryjącą się za słowami premiera. Ważniejsze, że zdefiniował pozycję lewicy, potwierdzając, jak bardzo jest potrzebna w polskiej polityce i parlamencie.
Od początku poprzedniej kadencji przekonywałem, polemizując m.in. z zachwytami Rafała Wosia nad polityką PiS, że partia Jarosława Kaczyńskiego nie ma programu prospołecznego i wręcz realizuje politykę antyludową. Nie będę powtarzał tamtych argumentów, cieszę się natomiast, że Adrian Zandberg w imieniu parlamentarnej lewicy dokonał podobnego rozróżnienia. Jak w starym dowcipie o różnicy między demokracją a demokracją ludową różnica między państwem dobrobytu a polską wersją państwa dobrobytu PiS jest taka, jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym.
Państwo dobrobytu w ruinie
Zandberg pokazał, że to, co państwo dobrobytu definiuje, czyli system usług publicznych, jest w ruinie. A bez usług publicznych bezpośrednie transfery, jakkolwiek doraźnie poprawiają sytuację materialną, w dłuższej perspektywie przyczyniać się będą do destrukcji i faktycznej prywatyzacji sektora publicznego. Jedynym sposobem na jego uzdrowienie, jeśli taka byłaby intencja władzy, jest zmiana modelu, w którym sektor usług publicznych był przestrzenią akumulacji pierwotnej odradzającego się w Polsce po 1989 r. kapitalizmu.
Niskopłatna praca, głównie kobiet, na stanowiskach nauczycielek, pielęgniarek, lekarek, pracowniczek sfery kultury i administracji umożliwiała przez dekady transformacji odtwarzanie się i rozwój naszego społeczeństwa, co doskonale pokazywały takie wskaźniki, jak malejąca śmiertelność noworodków, rosnąca oczekiwana długość życia, poprawiające się osiągnięcia edukacyjne. Rewersem tego procesu jest nie tylko wyzysk ze strony państwa jako pracodawcy swoich pracownic i pracowników, ale także gwałtowny wzrost nierówności dochodowych.
Skandal nierówności
Adrian Zandberg wspomniał o najbardziej skandalicznym ich wymiarze, czyli oczekiwanej długości życia – tu dystans dzielący najbogatszych od najbiedniejszych przekracza dekadę (dobrą ilustracją jest Warszawa, w której mieszkańcy Pragi Północ żyją o blisko 9 lat krócej niż mieszkańcy Wilanowa). W wymiarze dochodowym popularną miarą nierówności jest współczynnik Gini’ego – im większa jego wartość, tym większy dystans dzielący najbogatszych od najbiedniejszych.
PRL opuszczaliśmy z nierównościami na poziomie poniżej 0,3, w drugiej dekadzie 21 wieku osiągnęły one 0,51 (dochody brutto liczone na podstawie danych fiskalnych i ZUS), a na Mazowszu 0,56. To poziom brazylijski i w istotny sposób różni się od miary uzyskiwanej na podstawie sondaży, w których nie przekracza 0,35 i na tym poziomie mniej więcej utrzymuje się od 2004 r. Wyniki sondażowe uśpiły czujność liberałów, którzy przed wyborami w 2015 r. byli przekonani, że nierówności w Polsce wręcz maleją, gdy tymczasem z analizy twardych danych (nawet jeśli przyjmie się, że nie o wszystkich dochodach fiskus się dowiaduje) ujawnia się wyraźnie dramatyczne wręcz rozwarstwienie dochodowe polskiego społeczeństwa.
Usługi publiczne – inwestycje, nie wyzysk
W takiej sytuacji PiS, proponując w 2015 r. program 500 plus i transfery bezpośrednie, trafił doskonale w rzeczywiste nastroje i potrzeby. Problem w tym, że w 2018 r. poziom skrajnego ubóstwa zamiast jak rok wcześniej zmaleć, wzrósł, pokazując, że wyrównawcza moc owych transferów przestała działać wobec rosnących kosztów życia. Jednocześnie rząd nie wykorzystał dobrej koniunktury na niezbędne inwestycje w system usług publicznych i jego przestawienie na nowy, już potransformacyjny tryb działania, kiedy nie jest on już przestrzenią wspomnianej akumulacji pierwotnej, tylko inwestycji społecznych w przyszłość.
Dalszy rozwój Polski zależeć bowiem będzie nie od fantazji Morawieckiego o elektrycznych samochodach i dogonieniu Niemiec, tylko od jakości służby zdrowia (szczególnie istotne wobec faktu szybkiego starzenia się społeczeństwa), systemu edukacji i nauki. Dwa pierwsze obszary są w głębokim, narastającym kryzysie, nauka reformowana przez Jarosława Gowina pogrążyła się w procesie kreatywnej destrukcji, która nie wiadomo, co przyniesie. Problem w tym, że już brakuje pieniędzy potrzebnych, by dokonać niezbędnych zmian, niemożliwych bez wielkich inwestycji, zwłaszcza w ludzi: nauczycieli i wszystkich pracowników oświaty, lekarzy i pielęgniarki, naukowców i całą sferę usług publicznych.
Ekologiczne państwo dobrobytu
Adrian Zandberg w swym przemówieniu pokazał, że stawkę problemu z państwem dobrobytu w Polsce rozumie i mam nadzieję, że wiedzę tę podziela reszta polityków i polityczek lewicy. Jeszcze bardziej cieszy mnie to, że Zandberg połączył kwestię państwa dobrobytu z kryzysem klimatycznym. Kwestie sprawiedliwości społecznej, walki z nierównościami i z kryzysem ekologicznym tworzą dziś nierozerwalny splot, który musi być w centrum lewicowej polityki. Polityka prawicowa żadnej z tych kwestii nie rozwiązuje, przeciwnie – wszystkie pogłębia.
Pozostaje tylko przekonać wyborców, by w kolejnych wyborach lewica zajęła w sejmowych ławach tyle miejsc i uzyskała nie tylko wpływ na debatę, ale miała także wpływ na rzeczywistość. Przemówienie – czy raczej exposé – Adriana Zandberga to dobry początek, oby niezbyt długiego, marszu połączonej lewicy po władzę. (O oczywistych trudnościach i z elektoratem, i z samą lewicą w kolejnych odcinkach, na razie cieszmy się chwilą).