Na początku był tweet
Już wiadomo, dlaczego Twitter powiększył limit znaków. Jak wyliczył międzydżenderowy team złożony z Dominiki Wielowieyskiej i Stanisława Skarżyńskiego, Donald Tusk potrzebował 212 znaków ze spacjami – 25 słów – by 19 listopada wstrząsnąć (a może zamieszać) w polskiej polityce. 140 mogłoby nie wystarczyć, choć jak twierdzą znawstwem Wielowieyska i Skarżyński, rozmiar nie ma znaczenia.
Liczy się autor, znaczy Donald Tusk. Rzeczywiście, licząc urobkiem bitowym – ilością bitów komentarzy na jeden znak z pamiętnego tweeta, podobnej historii jeszcze chyba w Polsce nie było. Przejdzie ona zapewne do podręczników studiujących komunikację polityczną. Czy przejdzie do dziejów polskiej polityki?
Bo przecież nawet jeśli słowa byłego premiera wywołały wrzawę i zyskały wzmocnienie podczas szczytu Partnerstwa Wschodniego w Brukseli, to jednak politycznego walca nie zatrzymały. PiS wespół z prezydentem dalej rządzą, tzn. konsekwentnie zamierzają ustawami zmieniać ustrój państwa, demontując konstytucyjny system trójpodziału władzy.
Rozumieją to świadomi obywatele, którzy w imię 3xW (wolne sądy, wolne wybory, wolna Polska) wyszli znowu na ulice polskich miast. Zrobiliby to pewno i bez tweeta Donalda Tuska, gdyż mają świadomość, że czas slactywizmu się skończył, pora na bezpośrednie zaangażowanie. Bo pisowski walec, choć się toczy, to coraz wyraźniej widać, że o jego ruchu nie decyduje ani spójna strategia, ani też jasna ideologia, poza jednym – parciem do władzy i zrobieniem wszystkiego, by drugi raz zdobytej władzy nie oddać.
Jak to ładnie napisał Paweł Wroński, a co też miałem okazję słyszeć z kręgów zbliżonych do rządu, obóz władzy w chwili obecnej to staropolski burdel, a nie monumentalna dyktatura. Coraz więcej prawicowych i konserwatywnych komentatorów potwierdza, że PiS żadnego projektu nie ma – ani w wymiarze symbolicznym, ani w planie strategicznym. Bo może Jarosław Kaczyński mówić o nowej wspólnocie, którą miałoby stworzyć państwo, ale zapomina, że żyjemy w XXI, a nie XIX wieku, i państwo ma już niewiele instrumentów, by zwartą wspólnotę narodową budować.
Tym bardziej że nawet na prawicy nie ma zgody, jak taka wspólnota mogłaby wyglądać. Nawet „minimum patriotyczne” zdefiniowane przez Andrzeja Zybertowicza:
Polakom potrzebne jest własne suwerenne państwo, uznanie historycznej roli narodowotwórczej kościoła katolickiego i historii, od której nie można się odwracać, manipulować nią i jej fałszować.
… niezależnie od oceny jego treści pokazuje zasadniczy problem – przecież to PiS nie jest w stanie dostosować się do takiego wspólnego mianownika. Manipulowanie i fałszowanie historii stało się znakiem firmowym PiS. Co najgorsze, bez żadnego spójnego planu – historia i kultura są wyłącznie instrumentem bieżącej polityki, stąd nieustanne wpadki i niekończący się obciach.
Z kolei suwerenizm w rozumieniu PiS to zaproszenie do rozbicia unijnego mechanizmu rozpraszania suwerenności po to, żeby ograniczać konsekwencje nieustannej konkurencji wszystkich ze wszystkimi, która w warunkach europejskich nieustannie produkowała wojny. Jeśli wszystkie narody europejskie zdecydują, by powstać z kolan w imię wartości promowanych przez narodowców i wtórującego im Mariusza Błaszczaka, to recepta na kataklizm gotowa. Szaleństwo, jak pogoda, łatwo przekracza granice.
Brak strategicznej i ideowej spójności sprowadza grę polityczną do taktyki i walki o władzę, która nieuchronnie musi sprowadzić się do walki o władzę w samym obozie rządzącym. Niczym innym jest aktualna dyskusja o reorganizacji, a być może i rekonstrukcji rządu. Zanim nie zapadną decyzje, musi być burdel, bo każdy minister i zajmujący władcze stanowisko stara się ugrać jak najwięcej, zanim układ na nowo zostanie domknięty. Jeśli zostanie.
W takiej sytuacji rozmontowywanie instytucjonalnych bezpieczników słabego i tak państwa to uruchamianie „doomsday machine”, maszyny zagłady, z której być może zdąży skorzystać jeszcze Jarosław Kaczyński, a na pewno skorzystają jego następcy. Czy ten scenariusz kontrolują Rosjanie, jak zastanawia się na Twitterze Donald Tusk? Nie muszą. W czasie wojny chodził dowcip, że nawet diabeł w piekle nie musi kontrolować Polaków, sami pilnują, żeby nikt nie wylazł z kotła z wrzącą smołą.