Wybory we Francji. Koniec Europy odwołany?
Dzielenie skóry na żywym niedźwiedziu polityki to ryzykowne zajęcie, ale bez ryzyka nie ma też zabawy. Trudno więc, powiedzmy, że Emmanuel Macron został w niedzielę wybrany na prezydenta Francji. Formalnie musi się jeszcze odbyć druga tura wyborów, w której czeka go rywalizacja z Marine Le Pen, ale stawką w tej chwili nie jest już Pałac Elizejski, tylko do jakiego stopnia liderka Frontu Narodowego zdoła skonsolidować swój elektorat i przełożyć tę mobilizację na wynik w wyborach parlamentarnych w czerwcu tego roku.
Francja ma prezydencki system władzy, więc walka o żyrandole w Pałacu Elizejskim to najważniejszy punkt demokratycznej gry nad Sekwaną. Ale tym razem sytuacja jest niezwykła – do Pałacu wprowadzi się człowiek bez własnego zaplecza politycznego, dominujące partie – republikańska i socjalistyczna – dostały od wyborców czerwone kartki, socjaliści po klęsce w wyborach prezydenckich mogą mieć problem z podniesieniem się. Marine Le Pen umocniła się z kolei i weszła do politycznego głównego nurtu, monopolizując już praktycznie polityczny głos kontrspołeczeństwa francuskiego „pasa rdzy”, czyli okręgów poprzemysłowych. Znakomicie opisuje tę sytuację Christophe Guilluy w swych badaniach nad faktyczną demodernizacją francuskich peryferii, w których mieszka ok. 40 proc. elektoratu.
Wszystko wskazuje na to, że głos tych peryferii będzie silnie reprezentowany w nowym, poczerwcowym parlamencie przez Front Narodowy. Jakie zaplecze do tego czasu zbuduje Emmanuel Macron? Bo ono dopiero zdecyduje, jak będzie wyglądał rzeczywisty program polityczny. Z założenia jest on bardzo proeuropejski i zapowiada zwrot w debacie o przyszłości Unii Europejskiej. Odpowiedzią na Brexit będzie konsolidacja, a nie rozluźnienie. Tendencji tej nie zagrożą wybory w Niemczech. Wydaje się więc, że jest szansa na wyjście z europejskiego impasu, co jednak nie będzie przyjemne dla takich krajów jak Polska. Bo przecież polityka zagraniczna i wewnętrzna Jarosława Kaczyńskiego czy Viktora Orbana zakłada osłabienie i dezintegrację Unii. Ale ta karta właśnie wypada z gry. Kaczyński może dalej nią grać, ale ze skutkiem podobnym jak podczas głosowania w sprawie Donalda Tuska. Czeka nas więc albo zwrot w naszej polityce (również w wymiarze wewnętrznym), albo dalsza marginalizacja w układzie międzynarodowym.
Co jednak oznacza wybór Macrona w szerszej perspektywie? Jego wybór i sama kampania oznacza we francuskim kontekście rewolucję – jak napisał Marek Beylin w „Gazecie Wyborczej”, V Republika dobiegła końca, instytucjonalny model polityki we Francji wyczerpał się. Rewolucyjny moment oznacza, że najmniej istotne jest, czy Macron będzie dobrym czy złym prezydentem, tylko czy i jakie inne siły polityczne (poza skrajną prawicą) ujawnią się, by kształtować otwartą przestrzeń nowymi projektami. Wielkie wyzwanie czeka lewicę, która jeśli chce wrócić do gry, musi zacząć grać strategicznie na Republikę Europejską. Przekonanie, że można jeszcze skutecznie tworzyć socjaldemokrację lub socjalizm w jednym kraju, jest najlepszym sposobem na wzmacnianie prawicowego populizmu i budowę narodowego socjalizmu. W tym sensie proeuropejski Macron eliminując lewicę we Francji, stwarza jednocześnie szansę na jej rekonstrukcję w wymiarze europejskim.
To wszystko pod warunkiem, że ludzie lewicy, zwłaszcza w Polsce, odrobią klasyczne lektury i przestaną porównywać Emmanuela Macrona do Ryszarda Petru, wytykając mu banksterstwo i wszystkie inne, łatwe do wytknięcia grzechy. Nawet jeśli Macron jest odpowiednikiem Ludwika Bonaparte, stawką nie jest on sam, tylko Nowa Republika, której możliwość jego wybór otwiera, i to w wymiarze europejskim (o ile nie zabraknie nam historycznej i politycznej wyobraźni).
To wszystko zakładając, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni francuska rewolucja nie wyrwie się spod kontroli. Oczekiwanie na ostateczny werdykt francuskich wyborców umilę sobie, oglądając w najbliższy czwartek „Uległość” w berlińskim Deutsches Theater.