Przebudzenie, czyli jak w tydzień polubić politykę
Już ponad tydzień nowej władzy u władzy, a tyle się wydarzyło. Analizę wydarzeń niewątpliwie utrudniają emocje, bo tych nie brakuje, ale są też potrzebne, bo poprzez nie określa się stawka sporów i jej znaczenie dla uczestników.
Do polityki wróciła prawdziwa polityka. Ci, co myśleli, że wystarczy chodzić do teatru na ambitne spektakle i zagłosować w rytmie wyborczym, by być dobrym obywatelem, dziś odkrywają, że brak zainteresowania polityką nie oznacza, że polityka nie zainteresuje się nimi. I nagle może zniknąć możliwość oglądania ambitnych przedstawień, prowadzenia jakichś tam studiów lesbijskich lub gejowskich, a w końcu być może i udziału w demokracji (bo gdy ta już zostanie rozmontowana…).
Jeśli więc na tym miał polegać couching patriotyczny, o którym kiedyś mówił bliski obecnej władzy prof. Andrzej Zybertowicz, to chyba zaczyna działać – ludzie zaczynają polerować stare oporniki, jakie nosili w liceach i gimnazjach, dyskutują o sprawach publicznych nawet podczas antraktów w teatrach, gromadzą się w sieci, pewno zaraz też zaczną gromadzić się poza nią.
Chwilę to musi potrwać, najpierw dokonać się musi semioza, zdefiniowanie wspólnego pola wartości, pod którymi możemy się wspólnie podpisać. Dlatego tak ważne na tym etapie są wykpiwane przez sceptyków i cyników apele i protesty przeciwko choćby spaleniu kukły przedstawiające postać Żyda, przeciwko pobiciom na tle rasowym.
Bez zobaczenia się w wirtualu – przez policzenie głosów oddanych na wspólne wartości – niemożliwe jest późniejsze działanie już w przestrzeni realnej. Dlatego zafascynowany jestem tempem, z jakim np. wczoraj był lajkowany i szerowany apel Polskiego PEN Clubu, jaki umieściłem na swoim profilu na fejsbuku. W ciągu kilku godzin ponad pół tysiąca, informacja o fiasku próby ocenzurowania „Śmierci i dziewczyny” – w ciągu kilku godzin ponad 5 tys. Inne inicjatywy, jak Komitet Obrony Demokracji – dziesiątki tysięcy uczestników w ciągu pierwszych dni.
To krzepiące widzieć ludzi, dla których pewne wartości, takie jak wolność, niezgoda na rasizm, otwartość, są oczywiste i nie jest ich tak mało. Żyliśmy dotychczas w dość sprywatyzowanym, brzydzącym się polityką świecie zaangażowania w sprawy społeczne, kulturalne, naukowe, zawodowe. Zbyt łatwo uwierzyliśmy, że ten stan jest nieodwracalny, że jesteśmy już w Europie na zawsze.
W efekcie tego samozadowolenia nie dostrzegliśmy lub nie chcieliśmy dostrzec, że nasze społeczeństwo jest bardziej złożone, nie składa się tylko z liberalnej klasy średniej chodzącej do teatru i lajkującej wzajemnie swe wpisy na fejsbuku. Potrzebną wiedzę mieliśmy, mam wypełnioną półkę badaniami pokazującymi, jak się struktura odkleja od kultury (by użyć sformułowania prof. Tomasza Szlendaka) i tylko kwestią czasu było pęknięcie o politycznych konsekwencjach. Nieudolnie nawet snułem prognozy – w „Buncie Sieci” z 2012 r. pytałem, czy Polska przetrwa do 2030 r., w drugim numerze POLITYKI z tego roku stawiałem tezę, że w wyborczym roku dojdzie do zasadniczej zmiany, ale wykluczałem, by głównym jej aktorem stał się PiS.
Mimo więc dostępnej wiedzy daliśmy się zaskoczyć przez hałaśliwą i zdeterminowaną mniejszość, bo cały czas trzeba pamiętać, że na PiS głosowało 19 proc. uprawnionych. Teraz zamiast się dziwić, że zwycięska partia robi użytek ze zdobytej pełnej niemal władzy, lepiej wziąć się za robotę – to nie rok 2005, nie istnieje w tej chwili gotowa alternatywa programowa, wyrażająca się w projekcie politycznym wystarczająco silnym, by ten program unieść. Nie ma powrotu do narracji transformacyjnego sukcesu, która organizowała przez ostatnie 25 lat debatę publiczną w opozycji do narracji okrągłostołowego oszustwa i postkomunistycznej zdrady, jaka teraz wzięła górę, wzmacniana jeszcze demonami ksenofobii i narodowego, antyeuropejskiego uniesienia.
Opowieść o sukcesie zgrała się, gdy została zbanalizowana do mema o ciepłej wodzie w kranach. Trzeba wymyślić nową, która połączy w chęci działania wszystkich tych, którzy dziś lajkują i popierają apele w imię Europy, wolności, godności i różnorodności, jednocześnie umożliwiając włączenie do niej tych, o których zapomnieliśmy, zapatrzeni w swój mniejszy lub większy, ale jednak sukces.
Rację ma premier Beata Szydło – musimy ciężko pracować, ale damy radę. Deklaruję więc, że nie rezygnując z przyglądania się poczynaniom nowej władzy, z jeszcze większą uwagą będę przyglądał temu, co się dzieje w naszym ciągle jeszcze pokawałkowanym i nieźle też ciągle skłóconym obozie. Bo zaczyna się dziać coś ciekawego.