Ukraiński syndrom polskiej polityki
Głupota, sabotaż lub agentura. Ewentualnie wszystko jednocześnie – to najlepsza ocena polskiej polityki wschodniej za rządów PiS, zwłaszcza w jej ukraińskim wymiarze.
Jana Olszewskiego nie można posądzać o sympatie dla totalnej opozycji, nie można też mu zarzucić ukrainofilii. A jednak oceniając nowelizację ustawy o IPN, nie pozostawia na jej autorach i ich mocodawcach suchej nitki. Wypomina im historyczne nieuctwo, którego wyrazem jest przypisywanie odpowiedzialności za tragedię wołyńską w 1943 roku Stepanowi Banderze:
Zbrodnia Stepana Bandery przeciwko państwu polskiemu była tak naprawdę tylko jedna. I ci, co dziś w Polsce chętnie mówią o banderyzmie, najczęściej o niej zapomnieli. Zbrodnią tą był zorganizowany w 1934 roku zamach na polskiego ministra spraw wewnętrznych pułkownika Bronisława Pierackiego. I rzecz znamienna – w procesie winnych, między innymi Banderę, skazano na kary śmierci. Ale żadnego wyroku nie wykonano. Stało się tak, pomimo że minister Pieracki był jednym z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego. A decyzja o niewykonywaniu wyroku śmierci musiała zapaść za wiedzą, a najpewniej na podstawie decyzji samego Marszałka. I stało się bardzo dobrze. Bo Bandera odegrał potem niezwykle ważną rolę w historii walki Ukraińców o niepodległość.
Olszewski precyzyjnie wyjaśnia zawiłości ukraińskiej historii, które powinny być znane przynajmniej tym, którzy z tej historii chcą uczynić temat polityki. Bo inaczej mamy gotową receptę na katastrofę, wystarczy przeglądać regularnie prasę ukraińską, żeby zrozumieć, jak szybko roztrwoniliśmy kapitał gromadzony przez ostatnie ćwierćwiecze.
Błyskawicznie wraca obraz Polski, która nie potrafi rozstać się ze swym imperialnym resentymentem i tylko nie wiadomo po co to wszystko. Czy w ślad za retoryką pójdą próby asymilacji Ukraińców, którzy wyemigrowali do Polski za pracą? A może kolejny etap to roszczenia terytorialne?
Pytanie, po co to wszystko i komu to służy, podjął z kolei w znakomitej analizie Mirosław Czech. Dla niego punktem wyjścia jest kwestia wpisanego w ustawę okresu aktywności „zbrodniczego ukraińskiego nacjonalizmu”, lata 1925-50. Dlaczego akurat taka cezura? Czech proponuje odpowiedź, jednocześnie nawiązując do wypowiedzi Jana Olszewskiego:
Były premier Jan Olszewski nazwał połączenie w ustawie o IPN wątku polsko-żydowskiego i polsko-ukraińskiego czymś „pomiędzy obsesją a dywersją” („Super Express”, 26 lutego). Obsesji w tym nie ma, bo wpisać rok 1925 mógł jedynie ktoś znający archiwa wywiadu sowieckiego i dbający o interesy służb rosyjskich. Nie chodzi też o dywersję, bo ustawa jest efektem zaplanowanych, wieloletnich i jawnych działań.
Do tego wszystkiego warto jeszcze sięgnąć do opracowania Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz, byłej ambasadorki w Moskwie, zatytułowanego w sposób streszczający treść analizy: „Polityka wschodnia w chaosie”:
Prowadzona obecnie polityka wschodnia Polski to igranie z ogniem. Choć nie mamy do czynienia z celowym zwrotem ku Rosji, to w panującym chaosie w zbyt wielu sferach występuje zbieżność działań polskich władz z działaniami i interesami Rosji, przy równoczesnym rozejściu się pozycji Warszawy z sojusznikami w UE i NATO. Coraz bardziej zaciera się też granica między ekspertami i politykami związanymi z władzą a tymi, którzy podzielają rosyjski punkt widzenia. W efekcie jest nam coraz trudniej chronić się przed zagrożeniami płynącymi z Rosji. Rząd PiS traci także wiarygodność międzynarodową, niezbędną dla przeciwdziałania tym posunięciom innych krajów Unii w relacjach z Moskwą, które Warszawa uważa za zagrażające bezpieczeństwu regionu.
W sumie obraz ponury, ale rzeczywiście, nie da się już inaczej interpretować wydarzeń i wypowiedzi polityków obozu rządzącego. Ocena najłagodniejsza – Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje, tylko nic nie może zrobić, bo jego władza zbyt mocno zależy od elektoratu, który nad rację stanu przedkłada emocje żywione historyczną pamięcią.
Trudno mieć pretensje do elektoratu, że ulega emocjom, zwłaszcza jeśli te emocje są dodatkowo podsycane przez dzialalność agenturalną Moskwy. Wynikałoby stąd, jak słaba jest władza prezesa, skoro dla jej utrzymania musi ustępować w sprawach o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa strategicznego.
Niestety, możliwa też jest interpretacja o wiele bardziej ponura – że to, co się dzieje w polityce zagranicznej, a czego relacje z Ukrainą są wyrazem, jest częścią jakiegoś planu, który nawet jeśli nie powstał w głowie Jarosława Kaczyńskiego, to ma jego akceptację. Co to mógłby być za plan? Jedyna odpowiedź pojawiająca się na horyzoncie – zbliżenie z Rosją jako podstawa przyszłej strategii geopolitycznej. Taką strategię można sobie wyobrazić, tylko w żaden sposób nie da się jej zrozumieć bez odwoływania do teorii spiskowych.
O wiele bardziej prawdopodobny wydaje się wariant pierwszy, w którym brak strategii w Polsce i wynikający stąd chaos polityki oraz słabość władzy służą strategicznym interesom aktorów zewnętrznych, zwłaszcza Rosji. Być może, jak twierdzą zwolennicy PiS, jesteśmy dziś państwem suwerennym, tylko że w tak rozumianej suwerenności bez zdolności strategicznej stajemy się coraz bardziej zbędni. I przez nieprzewidywalność niebezpieczni.