Powiew normalizacji

Normalizacja to pojęcie, jakim przyjęło się opisywać proces podporządkowywania społeczeństwa czechosłowackiego po Praskiej Wiośnie 1968-69. Współczesna Polska polityka nie ma z tamtym zjawiskiem nic wspólnego poza jednym mechanizmem: normalizacja stała się możliwa wtedy, gdy pękła więź łącząca polityków reformatorów ze społeczeństwem. Energia społecznej mobilizacji wygasła z dnia na dzień i na wiele lat.

O mechanizmie normalizacji przypomniały mi słowa Barbary Nowackiej, która w rozmowie dla „Gazety Wyborczej” komentującej sejmową tragifarsę w związku z ustawami aborcyjnymi na pytanie, czy kobiety wyjdą na ulicę, odpowiedziała:

Nie sądzę, żeby te wielkie protesty wybuchły już teraz, bo zachowanie opozycji podcięło ludziom skrzydła. Są załamani tym, że nie można na niej polegać. Kobiety wyjdą na ulicę, kiedy Sejm będzie procedował obrzydliwy projekt pani Godek albo kiedy aborcją zajmie się Trybunał Konstytucyjny.

Pierwsze dwa zdania dobrze opisują ów normalizacyjny mechanizm pękania więzi między politykami zorganizowanymi w ugrupowania i partie a społeczeństwem. Dopóki ta więź działa, zazwyczaj się jej nie dostrzega. Czyż nie uwielbiamy pomstować na polityków, że są beznadziejni i do niczego niepotrzebni?

Tyle tylko, że gdy nić reprezentacji, jakkolwiek kulawej, pęknie, odkryjemy, że żyjemy w innym świecie. W świecie znormalizowanym, tak jak dziś znormalizowani są Węgrzy pozbawieni politycznej opozycji. Okazuje się wówczas, że nawet gorące protesty w słusznych, pojedynczych sprawach, takich jak obrona sądów lub obrona praw kobiet, niczego nie zmieniają, bo energia społecznej mobilizacji nie zasila struktur politycznej walki o władzę, tylko znika w momencie, gdy demonstranci rozejdą się do domów.

Doszliśmy do niebezpiecznego momentu, kiedy z niesmakiem przekreślilibyśmy tę nieszczęsną Platformę Obywatelską i jeszcze smutniejszą Nowoczesną. Tak podpowiadają emocje. Rozum jednak podpowiada, by powiedzieć sobie to, co studenci Uniwersytetu Karola w Pradze w 1969 roku: zawiedli politycy, bo zdradzili ideały, zawiodło społeczeństwo, bo nie potrafiło zmusić polityków do właściwej reprezentacji.

Ujmując rzecz wprost, to nie oni zawiedli, tylko to my zawiedliśmy. Choćby wtedy, w 2015 roku, bawiąc się w wybory. Bo czyż posłanka Alicja Chybicka, mówiąc po nieszczęsnym środowym głosowaniu w Sejmie, że „nie wiedziała, że jej głos może cokolwiek znaczyć”, nie okazała się doskonałą reprezentantką tych, którzy podobnie „nie wiedzieli, że ich głos może cokolwiek znaczyć” – i pracowali przy urnach wyborczych na dzisiejszą rzeczywistość polityczną?

Jacek Kuroń mawiał, że demokracja to taki system, który gwarantuje, że nie będziemy rządzeni lepiej, niż na to zasługujemy. Mamy więc to, na co zasłużyliśmy, i dopóki nie wypracujemy alternatywy (a przykład Razem pokazuje, jak trudno taką alternatywę się w polskim społeczeństwie buduje), musimy zrobić wszystko, by nie dopuścić do normalizacji, do której wstępem będzie, jak pisałem, zerwanie więzi między opozycyjną wobec obecnej władzy częścią społeczeństwa a jego polityczną reprezentacją.

Nie chodzi o sztuczną jedność, tylko o praktyczny rozum polityczny, podpowiadający, że Jarosław Kaczyński tylko czeka, aż dokonamy linczu na Schetynie, Petru et consortes. Nie róbmy mu tej przyjemności. I nie czekajmy, tylko już jutro, 13 stycznia, wyjdźmy na ulice w obronie praw kobiet, ale także z mocnym przesłaniem dla polityków, by wzięli się do roboty.