O błaznach: teatr i władza
Niedawno bitwa o Teatr Powszechny w Warszawie, wczoraj (w poniedziałek) we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol debata „Teatr. Stan krytyczny”. Nie przypuszczałem, że ciekawy komentarz do tych wydarzeń nadejdzie z Nowego Jorku, gdzie prawica rzuciła się na Public Theater za spektakl „Juliusz Cezar” według Szekspira.
Powód debaty, zorganizowanej przez Publiczność Teatru Polskiego we Wrocławiu i Stowarzyszenie Widzów Teatrów Publicznych (ta fantastyczna mobilizacja widzów jest tematem na odrębny materiał), jest oczywisty: upadek wrocławskiej sceny, jednej z najlepszych w Polsce, który niestety nie okazał się „wypadkiem” przy pracy niekompetentnej władzy, tylko wpisuje się w niedobry trend demontażu tego, co w teatrze w Polsce było najciekawsze: odsunięcie Jana Klaty ze Starego w Krakowie, odsunięcie Pawła Wodzińskiego z Polskiego w Bydgoszczy, atak na Powszechny w Warszawie za „Klątwę”, a w konsekwencji atak na Maltę za to, że kuratorem festiwalu jest reżyser „Klątwy”, „prowokator” Frljić.
Na efekty nie trzeba czekać, nie trzeba nawet cenzury, gdy zaczyna działać autocenzura i Powszechnemu łatwiej wystawić spektakl w Berlinie niż w Polsce. Można stracić dotację, można stracić przedłużenie kontraktu. Lepiej nie ryzykować, na szczęście w Warszawie Powszechny może jeszcze grać, korzystając z oparcia we władzach miasta, mówiących jasno, że granicą wolności artystycznej jest kodeks karny. Nie jest więc rzeczą władzy cenzurować działalność teatru, jeśli nie zostało popełnione przestępstwo.
Można by skomentować, że warunki uprawiania sztuki i teatru upodobniają się w Polsce do Rosji, gdzie w Moskwie zaatakowany został przez władze Teatr Gogol-Center, jedna z najważniejszych scen krytycznych prowadzona przez Kiryła Serebrennikowa. Tymczasem okazuje się, że do teatru dobrała się także amerykańska „dobra zmiana”. Nowojorski Public Theater, organizacja teatralna non-profit, wystawiła „Juliusza Cezara” według Szekspira. Interpretacja autorów przedstawienia zbyt dosłownie, zdaniem prawicowej krytyki, odnosi się do aktualnej polityki, a zwłaszcza postaci politycznych: Donalda Trumpa i jego żony Melanii.
Atak wraz z pytaniem, „czy aby takie świństwo nie było finansowane ze środków publicznych?”, zyskały szybką odpowiedź National Endowment for the Arts (Donald Trump zapowiedział jeszcze w trakcie kampanii, że obetnie fundusze tej agencji finansującej sztukę) – na stronie NEA można przeczytać, że owszem, Public Theater bywał dofinansowywany, ale tym razem Bóg go uchronił i „Juliusz Cezar” nie zobaczył ani centa z pieniędzy podatników. Przykład szybko poszedł w świat i Delta Airlines oraz Bank of America wycofały się ze sponsorowania teatru.
Dlaczego przedstawiciele tak różnych jednak ciągle reżimów boją się teatru, że wytaczają przeciwko niemu instrumenty represji innej niż artystyczna krytyka? Czy boją się siły sztuki czy też raczej swojej bezsiły? Ciekawą podpowiedź można znaleźć w zbiorze esejów Normana Manei „O klownach. Dyktator i Artysta”. Rumuński autor pokazuje zwierciadlaną niemal zależność między figurą Błazna, jakim jest dobry artysta, i figurą polityka opętanego obsesją władzy, który myśli, że mocą tej władzy jest także artystą, ale prawdziwa sztuka ujawnia, że jest jedynie błaznem.
Na zakończenie prosta myśl z debaty we Wrocławiu, wypowiedział ją Leszek Koczanowicz: demokracja nie może istnieć bez wolnej sztuki, sztuka będzie rozwijać się i bez demokracji. W stwierdzeniu tym nie chodzi rzecz jasna o bagatelizowanie politycznych zamachów na wolność sztuki i kultury, tylko o konstatację, że władza politycznych błaznów kończy się tam, gdzie rodzi się sztuka jako jeden z wyrazów ludzkiej wolności i autonomii. Teatr można zamknąć, nie można jednak Teatru zmusić, żeby przestał grać.