Bój o CETA. Jaki wynik?

Foodwatch,_STOP_TTIP_CETA_10.10.2015_Belin

Fot. Foodwatch Foodwatch, STOP TTIP CETA 10.10.2015 Berlin

Bój o porozumienie handlowe Unii Europejskiej i Kanady zmierza ku rozstrzygnięciu na korzyść zwolenników umowy.

Dla przeciwników zabłysło światełko nadziei, gdy negocjacje zablokował w ostatnim momencie premier Walonii. Socjalista Paul Magnette po kilku dniach intensywnego urabiania przez Brukselę zmienił jednak zdanie. Justin Trudeau mógł więc przyjechać do Europy. Nie wiemy na razie, czy Donald Tusk wykorzystał okazję, by zrobić sobie z Kanadyjczykiem selfie.

Jest więc CETA, lecz ciągle aktualne pozostają pytania, jakie towarzyszyły wieloletniemu procesowi negocjacyjnemu. Mówiłem o tym krótko podczas rozmowy z Iwoną Kutyną w OnetRano w zeszły piątek. Najważniejsze: dobrze się stało, że mamy CETA, czy źle?

Na to pytanie nie ma niestety jednoznacznej odpowiedzi, bo zależy od perspektywy. Ekonomiści analizujący procesy gospodarcze w skali makro powiedzą, że obniżanie barier w handlu międzynarodowym sprzyja rozwojowi. Ale też ekonomiści obiecywali, że globalna integracja gospodarcza zwana globalizacją podniesie wszystkie łódki do góry.

W rzeczywistości do góry poszły niektóre tylko z łódek. O ile w Chinach w wyniku włączenia się gospodarki w światowy obieg (pod staranną jednak kontrolą partii komunistycznej) nastąpił bezprecedensowy w dziejach ludzkości wzrost dobrobytu, to w krajach rozwiniętych skorzystali tylko nieliczni, słynne 1 proc. wskazywane przez protestujących w ramach Occupy Wall Street w 2011 r. Większość w USA lub Wielkiej Brytanii w najlepszym wypadku nie ma gorzej niż 30-40 lat temu. Przedstawicielom dawnej klasy robotniczej żyje się jednak gorzej. Pozytywny efekt makro nie rozłożył się sprawiedliwie w skali mikro. Odpowiada za to jednak nie ekonomia, a polityka.

I właśnie polityczny wymiar takich porozumień jak CETA jest najbardziej złożony. Bo rację ma Rafał Woś, wskazując, że źle skonstruowana umowa prowadząca do osłabienia instytucji państw i wzmacniająca korporacje musi w konsekwencji prowadzić do niebezpiecznych reakcji politycznych, czego dziś doświadczamy na całym świecie. Donald Trump, Brexit, Marina Le Pen i nasi rodzimi populiści to najlepsza ilustracja problemu. W skrócie, źle prowadzony proces otwierania granic mobilizuje nastroje sprzyjające protekcjonizmowi. Gdy szala się przechyli w stronę twardego protekcjonizmu, przypomnieć sobie trzeba historię i międzywojenne dwudziestolecie.

W dzisiejszym kontekście stawką całego procesu jest przyszłość Unii Europejskiej. Jeśli się rozsypie, wracamy do Europy opartej na logice równowagi sił. Ta zawsze prowadziła do wojen, próbki dostarczyły Bałkany po rozpadzie Jugosławii. Utrzymanie Unii, jako pierwszego na świecie wielkiego projektu budowania wspólnej przestrzeni na zasadzie współzależności, a nie imperialnej dominacji, to w kontekście znanej historii zadanie najwyższej wagi. Fiasko CETA proces dekompozycji UE tylko by przyspieszyło, osłabiając i tak wątłą w tej chwili pozycję międzynarodową Unii. Z kolei jednak ewentualne negatywne skutki CETA staną się paliwem dla formacji politycznych odwołujących się do „suwerenizmu”.

Tak źle i tak niedobrze. Jedyne rozwiązanie to szybsza praca nad rekonstrukcją Unii Europejskiej. Zadanie o wiele trudniejsze niż negocjacje jakichkolwiek porozumień handlowych. Na dodatek Polska świadomie ustawia się poza tym procesem, tracąc coraz bardziej wpływ na bieg unijnych spraw.

Czy „suwerenistyczny” rząd wzmacnia w ten sposób suwerenność Polski? Przeciwnie. Osłabianie relacji współzależności nie osłabia zapisów przyjętych porozumień i zobowiązań, do których teraz doszła CETA.