Strajk kobiet. Co dalej?
„Mniej energii, ale wciąż jest nadzieja” – pisze w swym komentarzu po drugiej, poniedziałkowej odsłonie Strajku Kobiet Martyna Bunda.
Nie mam wątpliwości, że mobilizacja kobiet po wczorajszym strajku wchodzi w decydującą fazę – spontaniczny protest, z jakim mieliśmy do czynienia 3 października, zaczął się definiować jako inicjatywa o stawce politycznej. Świadczy o tym Odezwa Strajku.
Martyna Bunda zwraca uwagę, że protesty 24 października nie były już tak jednoznaczne i „czyste”. W ciągu trzech tygodni od pierwszego zrywu trwała intensywna debata w mediach i poza nimi, w której ujawniło się pełne spektrum stanowisk. Które, jeśli jakiekolwiek, zdominuje ruch? Czy przekształci się on w akcję „proaborcyjną”, jak wmawiają od początku liczni komentarzy prawicowi, czy przeciwnie – zdoła przekształcić się z protestu jednej sprawy i zuniwersalizować swoje cele, wpisując walkę kobiet w szerszą walkę o prawa podstawowe, zasady demokracji, wolności, godności?
Tego jeszcze nie wiemy, ale mamy dokument – Odezwę Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Odpowiada, choć nie wprost, na powyższe pytania.
Odezwa koncentruje się on na konkretach – prawach kobiet, ale artykułuje je nie w kategoriach partykularnych roszczeń, tylko jako warunek pełnego upodmiotowienia kobiet w roli obywatelek. Innymi słowy podejmuje kwestię, jaka pojawiła się podczas rewolucji francuskiej, po ogłoszeniu Deklaracji praw człowieka i obywatela. Francuzki podniosły wówczas kwestię: kim jest człowiek i obywatel (w języku francuskim l’homme, człowiek=mężczyzna). Okazało się, że mężczyzną – prawo wyborcze francuskie kobiety zyskały dopiero w 1945 r. (Polki w 1918). Dopiero po 1968 r. zamężne Francuzki zyskały np. prawo do samodzielnego dysponowania kontem bankowym. W 1974 r. przyjęte zostało po burzliwej debacie prawo Veil, czyli ustawa legalizująca aborcję. A w 2014 r. Zgromadzenie Narodowe przyjęło niemal jednomyślnie rezolucję ogłaszającą prawo do aborcji za prawo fundamentalne i uniwersalne, będące warunkiem pełnej podmiotowości kobiet.
Polskie kobiety zdają się wkraczać na podobną drogę, w której poprzez walkę o swoje prawa i podmiotowość walczą jednocześnie o zasady funkcjonowania systemu społeczno-politycznego w Polsce. Jego problemem nie są rządy PiS, tylko utrzymywany w ramach tzw. konsensusu aborcyjnego stan faktycznego niewolnictwa kobiet sankcjonowany przez wszystkie kolejne układy polityczne. Problem ten wprost artykułuje Odezwa w stwierdzeniu:
Strajk kobiet w Polsce nie zaczął się 3 października. Strajk kobiet trwa od dobrych kilkunastu lat. Naukowcy – historycy, socjologowie – „strajkami kobiet” nazywają okresy, gdy warunki życia dla nas, kobiet, są tak ciężkie, że przestajemy rodzić dzieci. Obecnie w Polsce rodzimy najrzadziej w Europie.
Używając słów prezesa Kaczyńskiego, stwierdzenie to wyraża „oczywistą oczywistość”, która jednak nie była w stanie przebić się do społecznej świadomości. Niewolnictwo jest nie tylko niemoralne, jest także nieefektywne. A najprostszą, indywidualną odpowiedzią jest bierny opór, odmowa współdziałania w reprodukcji niesprawiedliwego systemu. W tym przypadku odmowa w reprodukcji w jego podstawowym, biologicznym wymiarze. Ani kary w postaci zaostrzenia prawa antyaborcyjnego, ani przekupstwo w postaci programów 500+ i becikowych tego nie zmienią, przeciwnie. Sytuację może zmienić tylko pełne upodmiotowienie kobiet.
Dlaczego – powtórzmy pytanie – ta oczywista oczywistość o strajku kobiet nie przebiła się do świadomości, mimo że pojawiała się nie tylko w feministycznym obiegu (sam miałem okazję pisać o tym wielokrotnie)? Wystarczy włączyć telewizor: czy ogląda się „Szkło kontaktowe”, czy „Z tyłu wizji”, choć słyszy się różne komunikaty, widzi się to samo – silących się na bycie dowcipnymi facetów. Czy włączy się TV Republika, czy TVN – słyszy się odmienne rzeczy, ale wszędzie dominuje estetyka konklawe, nawet podczas debat o aborcji (obrazek z jednego z programów TVN, w którym o aborcji ględzi siedmiu facetów, stał się internetowym supermemem).
W istocie nie istnieje w Polsce podział na lewicowo-liberalny salon i prawicową kruchtę, istnieje jeden, patriarchalny mainstream dominujący w sferze publicznej. Doskonałym wyrazem jego funkcjonowania są nie tylko obrazki z mediów, lecz także „rewolucyjna” propozycja Platformy Obywatelskiej, by wspominany „konsensus aborcyjny” wpisać do konstytucji. Wiem, chcieli dobrze, ale wyszło im jak zwykle. Spuentować można tylko słowami Mieczysława Rakowskiego ogłaszającego koniec PZPR: sztandar wyprowadzić.
W końcu jednak cichy strajk kobiet stał się głośnym Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet i nie jest on już problemem samych kobiet, tylko wyzwaniem i zadaniem dla wszystkich. Nawet jeśli kobiety rozejdą się, strajk będzie trwał. A to od jego zakończenia, a nie od planu Morawieckiego, zależy przyszłość. I problemem nie są rządy PiS, które można odczytywać jako skrajny wyraz polskiego patriarchatu, tylko to, czy powstanie projekt polityczny rozwiązujący rzeczywisty problem strajku kobiet.
Nie zostawiajmy kobiet z tym zadaniem samych, choć pewno dałyby sobie radę. Nie chodzi jednak o to, żeby patriarchat został zastąpiony przez świat kobiet, tylko o dopełnienie procesu emancypacji i upodmiotowienia. Pisałem o tym w książce „Miłość, wojna, rewolucja” (Warszawa, 2009 r), poniżej fragment (dostępny także jako plik PDF):
1968, post scriptum
O roku 1968 napisano setki, jeśli nie tysiące książek. Każda okrągła rocznica wyzwala kolejną falę publikacji zmagających się z najbardziej tajemniczym zjawiskiem XX wieku: jak bowiem wytłumaczyć, że w jednym niemal czasie w tak różnych miejscach świata i z tak różnych bezpośrednich powodów wybuchły młodzieżowe rewolty? Rewolucja bez rewolucji czy też sejsmiczny globalny wstrząs, rzeczywisty bunt czy tylko happening bez większego wpływu na rzeczywistość? Czy cokolwiek, poza wiekiem, łączyło polskich studentów z Francuzami z Sorbony i Nanterre?
Nie warto wchodzić w szczegółowe analizy historyczne, daty nie mają znaczenia. Raoul Vaneigem ma rację, że choć Maj 1968 i podobne bunty w innych miejscach świata były rewolucją bez rewolucji, to jednak rewolta okazała się wstrząsem sejsmicznym, który wywołał falę tsunami, która do dziś przewala się przez świat. Doskonale to rozumie Nicolas Sarkozy i dlatego zaatakował dziedzictwo Maja 1968 r., by nadać nową dynamikę francuskiej polityce, by w ogóle przywrócić kategorię polityczności, która uwiędła zdławiona przez liberalno-demokratyczny konsensus. Wiedział, że w ten sposób dotknie do żywego francuską lewicę, która podobnie jak w wielu innych krajach uwierzyła w nadejście epoki postpolitycznej. Postpolityka w istocie oznacza jednak intelektualną abdykację wobec rzeczywistości, której jedynym gospodarzem stają się wolnorynkowy kapitalizm i maszyna wojenna, podporządkowujące sobie inne sfery życia, z polityką włącznie.
Maj 1968 symbolicznie domyka emancypacyjny proces zapoczątkowany w epoce Oświecenia, którego politycznym wyrazem stała się Rewolucja Francuska. Hasło „wolności, równości, braterstwa” nie mogło zrealizować się w pełni bez ujawnienia fundamentalnych struktur opresji i podporządkowania leżących u podstaw życia społecznego i gospodarczego. XIX wiek upłynął na poszukiwaniu tych fundamentalnych antagonizmów, a ich efektem były m.in. teorie walki klas i walki ras, z których wyewoluowały później najbardziej destrukcyjne projekty polityczne w dziejach. Emancypacja poprzez rewolucję komunistyczną i narodowo-socjalistyczną doprowadziły do katastrofy.
Projekty te były beznadziejnie złymi próbami odpowiedzi na rzeczywisty problem – Rewolucja Francuska wyzwoliła pasję wolności i równości, która nie znalazła pełnego ujścia w rzeczywistym życiu społecznym. Jednocześnie dynamicznie rozwijający się kapitalizm potrzebował efektywnej mobilizacji społecznej produktywności, co odbywało się przez odwołanie do wszelkich dostępnych form przemocy: fizycznej (w XIX wieku stosowanej głównie wobec otoczenia systemu kapitalistycznego, podczas procesu imperialnej kolonizacji – budująca swoje imperium wiktoriańska Wielka Brytania niemal nieustannie znajdowała się w stanie wojny), symbolicznej i systemowej. Ta akumulacja przemocy, musiała doprowadzić do wybuchu I wojny światowej, a potem Rewolucji bolszewickiej i w dalszej konsekwencji II wojny światowej.
Dopiero wtedy, podczas eskalacji przemocy do ekstremum, co wymagało również ekstremalnych form mobilizacji produktywności w celach ekonomicznych i militarnych, odsłoniła się rzeczywistość. Odsłoniła, lecz długo pozostała nierozpoznana i nienazwana, bo brakowało i ciągle jeszcze brakuje aparatu pojęciowego.
Aparatu potrzebnego, by zdekonstruować neutralne, zakorzenione w ludowej mądrości stwierdzenie faktu, że „mężczyźni lubią walczyć i chędożyć.” Frywolny język można oczywiście zastąpić naukowym żargonem psychologów ewolucyjnych i powiedzieć, że ludzkie samce przejawiają uwarunkowaną biologicznie naturalną skłonność do agresji oraz silny popęd płciowy. Kolejne stwierdzenie, że w warunkach wojny, „mężczyzna, żeby dobrze walczył, musi czasem pochędożyć” jest prostą konsekwencją pierwszego.
Potem, jak by powiedział ekonomista, gdzie jest popyt, pojawi się podaż, stąd historyczna konsekwencja wcześniejszych spostrzeżeń – wokół wojskowych obozów zawsze kręciły się prostytutki. Światli wodzowie starali się wprowadzić wojskowy ład w ten „normalny chaos porubstwa” – Francuzi odnotowują, że nie kto inny, jak Ludwik IX Święty wprowadził instytucję „domów zamkniętych” dla wojaków, które lokalizowano w łaźniach, czyli „bors d’eau” (stąd nazwa burdel). W miarę profesjonalizacji armii i rozwoju nauki instytucja burdelu polowego także się profesjonalizowała. Podczas I wojny światowej zatrudnione w burdelach kobiety podlegały nadzorowi lekarskiemu, policyjnemu, kontrwywiadowczemu.
Ciągle znajdujemy się w sferze neutralnego pozornie języka, którego podmiotem jest mężczyzna-żołnierz, zgodnie z trwającą tysiące lat tradycją postać kodowana w kulturze pozytywnie. Dzielny wojownik heroicznie ma walczyć za ojczyznę, a ojczyzna ma mu udostępnić wszelkie społeczne zasoby, by mógł z honorem wypełnić swoje zadanie. Kobiety z wojskowych burdeli tworzą istotną część tych zasobów, lecz dopiero pod koniec XX wieku zaczęto je traktować inaczej, niż tylko jako zmobilizowany na wojnę, bezosobowy zasób, określany często w literaturze przyjaznym mianem „dziewczynek”. Pytanie, dlaczego tam pracowały, albo nigdy nie padało, albo uzyskiwało oczywistą odpowiedź, że w burdelach zatrudniały się kobiety o upadłej moralności, z własnej woli. Ten schemat myślowy obowiązywał, jak widzieliśmy w rozdziale o wojnie, jeszcze kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej wśród historyków zajmujących się obozami koncentracyjnymi, których integralnym elementem była instytucja puffu. Przeczytać można, że podczas gdy mężczyźni-więźniowie byli zmuszani do korzystania z usług puffu, kobiety angażowały się tam na ochotnika!
Potrzeba było blisko stu lat od rewolucyjnych prac Zygmunta Freuda, który ujawnił rolę pożądania i irracjonalnej istoty człowieka w kierowaniu jego działaniami osobistymi i społecznymi do czasu, gdy zaczęto odkrywać w instytucjach takich jak wojskowe burdele przestrzenie skumulowanego zła, stanowiące symptom przemocy symbolicznej i systemowej ukrytej w pozornie „naturalnej” strukturze społecznej, a nie wynikającej z degeneracji moralnej pracujących tam kobiet.
Rok 1968 ze swymi postulatami równouprawnienia płci miał fundamentalne znaczenie dla nazwania i pojęciowego wyrażenia prawdy, jaką zdemaskowało apokaliptyczne doświadczenie wojen światowych, prawdy o źródłowej przyczynie zła społecznego, jaką jest wojna płci i niewolnictwo kobiet. Istota i rewolucyjność zmiany nie polega wyłącznie na efektywności dyskursu emancypacyjnego w ramach historycznego procesu upodmiotowania kolejnych aktorów społecznych lub ewentualnie w ramach logiki praw człowieka i obywatela.
Walka płci nie była jedną z historycznych walk emancypacyjnych, lecz walką fundamentalną, wektorem prostopadłym do walk historycznych. Niezależnie bowiem od tego, czy chodziło o zniesienie niewolnictwa, segregacji rasowej czy uzyskanie praw robotniczych, wewnątrz tych kategorii wykluczenia kobiety stanowiły kategorię wykluczoną. W istocie kobiety tworzyły zawsze kategorię podwójnego wykluczenia, a więc nieobecną jako autonomiczny podmiot działania.
Jeśli jednak emancypacja kobiet nie miała być jedną z walk historycznych, zwykłym feminizmem, lecz walką podstawową, musiała biec równolegle z odkrywaniem i uwalnianiem miłości. To prosta konstatacja faktu, że miłość jako medium poprzez kodowanie kulturowe stała się narzędziem opresji, częścią aparatu przemocy służącego podporządkowaniu kobiet. Znakomity francuski antropolog Maurice Godelier, odwołując się do badań nad społeczeństwami pierwotnymi, nie ma wątpliwości, że: „seksualność we wszystkich tych społeczeństwach oddana była na usługi wielu rzeczywistości (ekonomicznej, politycznej), które nie mają bezpośrednio nic wspólnego z seksem i płciowością. U Baruyów fakt, że jest się kobietą, a nie mężczyzną oznacza, że nie dziedziczy się ziemi, nie ma się prawa do noszenia broni, nie ma się dostępu do obiektów sakralnych i znajduje się w stanie niezdolności społecznej, materialnej, psychicznej, symbolicznej, bez możliwości reprezentowania społeczności jako «całości» i określania, co jest dobre dla wszystkich. Podporządkowanie osobiste, indywidualne i kolektywne kobiet mężczyznom, jednej płci drugiej jest wyrazem generalnego podporządkowania jednej ze sfer życia, seksualności w dwóch postaciach – seksualności-pożądania i seksualności-reprodukcji potrzebom reprodukcji innych relacji społecznych, relacji ekonomicznych, politycznych i pozostałych”1.
Podporządkowanie to wyraża się we wspólnym społecznym imaginarium odnoszącym się do wyobrażeń ciała, zachowań seksualnych i prokreacji. Nie inaczej jednak dzieje się w wiktoriańskiej Anglii. Pod względem podporządkowania kobiecej seksualności i ogólnie pożądania sprawom reprodukcji społecznej, ekonomicznej i politycznej dziewiętnastowieczni Europejczycy nie różnią się od „dzikusów”. Co najwyżej wzbogacają swe kodowanie dyskursu miłosnego i seksualnego o retorykę naukową, która ma np. uzasadnić naturalność podporządkowania kobiety, bo wynika to choćby z innych potrzeb seksualnych.
Zmieniają się kody kulturowe, nie zmienia się ich funkcja, od Baruyów po nowoczesność chodzi o to, by podporządkować miłość przemocy i przemocą przymusić ją do służenia społecznej reprodukcji. Nawet jeśli Marks z Engelsem pisali w Manifeście komunistycznym, że wszystko, co stałe, rozpływa się powietrzu, ten aspekt rzeczywistości był niezmienny.
Fakt zniewolenia miłości rozumiał doskonale Mikołaj Bierdiajew, który widział w niej siłę o charakterze kosmicznym (ten rewolucyjny jej wymiar analizowałem w rozdziale Miłość, przemoc, suwerenność). Zniewolenie miłości nastąpiło przez instytucję rodziny: „Rodzina zrodziła się z konieczności, a nie z wolności. Od strony religijnej cała rodzina tkwi w Starym Testamencie, w prawie oskarżającym grzech. Rodzina oznacza posłuszeństwo skutkom grzechu, dostosowanie się do determinizmu związanego z rodem. […] W ideologii rodziny zawsze ukrywała się jakaś obłuda. Religijne podstawy rodziny pozostają niewyjaśnione i ciągle pozostaje dwuznaczny stosunek do centralnej tajemnicy płci. Rodzina zostaje usprawiedliwiona jedynie na burżuazyjnym poziomie świata. Rodzina przede wszystkim jest burżuazyjnością «tego świata», w niej głębie płci nie zostają uświadomione. Fakt istnienia rodziny niezgodnej z prawem oskarża rodzinę jako formę dostosowania się do społeczeństwa. A jednak rodzina, jak i każde prawo, ma to samo religijne usprawiedliwienie i sens, jak i państwo”2.
Rewolucja Francuska wyartykułowała projekt polityczny, uniemożliwiając jego realizację. Głównym produktem Rewolucji była bowiem burżuazja, „klasa uniwersalna” związana z kapitałem. Nie mogła ona dokończyć projektu emancypacji, bo musiałaby uwolnić miłość, co nie było w jej interesie. Przeciwnie, burżuazja wzmocniła zniewolenie miłości, poddając ją dodatkowo kontroli kapitału i kapitalistycznej akumulacji. Nie inaczej rzecz się miała w systemach etatystycznych realnego socjalizmu.
Wyzwolenie miłości w 1968 było możliwe jedynie za cenę uznania, że nie istnieje uniwersalna klasa rewolucyjna, że pojęcia narodu, rasy, a nawet człowieka są fikcjami, że istnieją jedynie wolne, wykorzenione jednostki zanurzone w odczarowanym świecie. Takiego spustoszenia nie dokonała ani Rewolucja Francuska, ani bolszewicka. Rozpoczęła się „epoka pustki” (l’ère du vide3), epoka postępującego indywidualizmu.
Jak w tej pustce mają się odnajdywać rozproszone ludzkie monady, kiedy padają ostatnie sztywne normy określające zachowanie w tej najbardziej kontrolowanej sferze życia: pożycie przedmałżeńskie? Ależ oczywiście. Świeckie śluby czystości i związki bez pożycia? Nie ma problemu. Związki z pożyciem bez legalizacji, proszę bardzo. Związki tej samej płci włącznie z ich legalizacją przez państwo? W Wielkiej Brytanii popiera je nawet armia, tradycyjnie najbardziej mizogyniczna i homofobiczna struktura społeczna. Związki na odległość, single z dziećmi, a także tradycyjne małżeństwa z sakramentalnym błogosławieństwem. Mnogość opcji nie ułatwia życia, podobnie jak nadmierna oferta w supermarkecie. Wyzwolone medium miłości wymaga nie lada kompetencji.
Z pomocą wkracza rynek z ofertą pomocy konstruowania tożsamości. Taka utowarowiona, zdjęta z półki tożsamość określona przez markę butów, koszulki, telefonu, odtwarzacza cyfrowego, czasopisma, znaków na ciele i artefaktów wpiętych w ciało pozwala się zakotwiczyć w społecznej przestrzeni i jest znakiem dla potencjalnego partnera. Odpowiednim tożsamościom odpowiadają rytuały podpowiadane przez kulturę popularną: inaczej przebiega nawiązywanie relacji w środowisku przedstawicieli zamożnej klasy średniej – kolacje przy świecach w drogiej restauracji, wieczór w filharmonii, staranny ubiór. Inaczej „wyhaczają laski” blokersi, jeszcze inaczej organizują życie intymne yuppies z biur wielkich korporacji. Co jednak najważniejsze, każda transgresja jest dozwolona i nie burzy porządku społecznego – tzw. miłość romantyczna odwołująca się do odrobiny szaleństwa i autentyczności jest skodyfikowana w niemniejszym stopniu, niż relacje intymne przed rewolucją miłości. Tyle tylko, że po rewolucji istnieje obfitość kodów i akceptacja dla innowacji. Mistrzem w ich prezentacji jest niewątpliwie Michel Houellebecq: seks grupowy, kluby swingowe, turystyka seksualna nie szokują i mieszczą się w palecie tolerowanych zachowań. A zaledwie pół wieku temu Allan Turing, jeden z największych mózgów XX stulecia był więziony w liberalnej Wielkiej Brytanii za homoseksualizm i z tego powodu popełnił samobójstwo.
Dziś Eva Illouz stwierdza zaś, że „utowarowiony język indywidualistycznej samorealizacji jest w obecnie jedynym językiem, jaki rozumiemy wystarczająco, by otworzyć nasze relacje na projekt autonomii, równości i emocjonalnego spełnienia. Nie przeczę, że to zubożony język i że będziemy być może musieli go przekroczyć. Ale w utowarowionym społeczeństwie, w jakim w istocie żyjemy, kobiety mogą używać tego języka, by poddać warunki swojego związku egalitarnym negocjacjom”4. Po to choćby, żeby zakwestionować „naturalny” podział domowych obowiązków.
W XXI wieku utowarowieniu relacji intymnych towarzyszy niesłychana ich racjonalizacja, której najwymowniejszym przykładem jest rozkwit internetowych serwisów randkowych.
Zdaniem Illouz Internet przyczynił się do radykalnego zerwania pewnej tradycji kodowania miłości odwołującej się do miłości romantycznej: „Miłość romantyczna była charakteryzowana przez ideologię spontaniczności, Internet wymusza racjonalizację wyboru partnera, która zaprzecza idei miłości jako nieoczekiwanego objawienia pojawiającego się wbrew woli i rozumowi. Po drugie, miłość romantyczna była prowokowana pociągiem fizycznym, bliskością materialną dwóch ciał, Internet polega na interakcjach tekstualnych, podczas których ciało jest nieobecne. Po trzecie, miłość romantyczna zakłada podejście bezinteresowne, to znaczy zupełne rozdzielenie sfery działania instrumentalnego i sfery uczuć oraz emocji. Internet zwiększa instrumentalizację interakcji uczuciowych preferując «wartość», jaką ludzie przypisują samym sobie i innym na ustrukturyzowanym rynku”5
Zilustruję spostrzeżenia Illouz fragmentem artykułu, jaki opublikowałem na ten temat w „Polityce”6: „Najważniejszym elementem każdego serwisu randkowego jest profil, w którym użytkownik przedstawia siebie, a niektórzy umieszczają również fotografię (w Wirtualnej Polsce na niemal milion profili 100 tys. zawiera zdjęcia). Zdjęcie to bardzo ważny sygnał dla potencjalnego partnera, bo potwierdza determinację i poważne traktowanie oferty. Umieszczone w profilach charakterystyki umożliwiają z kolei przeprowadzenie wstępnej selekcji partnerów. Jak działa ten system, ilustruje historia Ewy i Tomka z Sympatii: «Spośród kilkunastu listów elektronicznych, jakie otrzymałam w ciągu ostatnich paru dni, kiedy to dodałam zdjęcie do swojego profilu, moją uwagę przykuł jeden – rzecz jasna od Tomka, tzn. Mjacka’a17. Na fotografii dostrzegłam sympatycznego chłopaka na tle Tatr z trochę zawadiackim uśmiechem na twarzy. Przeczytałam opis i okazało się, że mamy wiele wspólnych zainteresowań, podobnie myślimy i postrzegamy świat, podobnie opisaliśmy swoje profile. Żadnych zbędnych ozdobników w tekście, napisane prosto, naturalnie, otwarcie i konkretnie. Czym prędzej więc wysłałam do niego sms. Minęło może 5 minut, jak usłyszałam dzwonek telefonu. To był On…».
Nad poprawnością prezentacji czuwają we wszystkich serwisach randkowych moderatorzy – zdarzają się, choć rzadko, oszustwa i próby zabawy czyimś kosztem. A poza tym w takiej masie użytkowników znaleźć można wszystkie typy zachowań, w tym również randkowych nałogowców wykorzystujących serwis do nawiązywania przelotnych kontaktów.
Lucyna Gawuć badała w Instytucie Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego słownictwo użytkowników polskich i brytyjskich serwisów randkowych. Polacy znacznie częściej mówią o miłości, u ponowoczesnych Brytyjczyków miejsce miłości zajmują pojęcia long-term relationship lub life-long commitment. My jeszcze tkwimy w kodzie romantycznym, który nakazuje traktować miłość jako najważniejszą sprawę w życiu. Dla Anglików brzmi to tandetnie. Jak zauważa brytyjski socjolog Anthony Giddens, w społeczeństwach późnonowoczesnych relacje oparte na miłości mocniejszej niż śmierć zostały zastąpione przez związki refleksyjne, oparte na założeniu, że w każdej chwili mogą być one przedmiotem negocjacji.
Z analizy Gawuć, zaprezentowanej w Gdańsku na konferencji «Człowiek i Nowe Media», wynika, że Polacy, inaczej traktując pojęcie miłości, inaczej też podchodzą do samookreślenia siebie jako partnera w związku. W profilach uczestników polskich serwisów randkowych dużo miejsca zajmuje analiza własnych wad i zalet, kończąca się często tylko na stwierdzeniu: «Jestem osobą obdarzoną wadami i zaletami». Brytyjczycy nie czują potrzeby takiej autokrytyki. Z kolei Andrzej Kosmol z Wirtualnej Polski dostrzega, że serwis randkowy przypomina nieco wiejską zabawę. Uczestniczy w nim więcej kobiet niż mężczyzn, ale to mężczyźni są stroną aktywną i inicjują kontakty.
Jeszcze inaczej wyglądają serwisy amerykańskie. Amerykanie słyną ze swojej wiary w niezbędność ekspertów, których zadaniem jest rozwiązywanie wszelkich problemów życiowych – od awarii pralki automatycznej po awarię w małżeństwie. Ta ekspercka kultura znalazła pełny wyraz w serwisach randkowych, które analizuje miesięcznik «The Atlantic» w marcowym numerze. O ile określenie profilu w polskiej Sympatii lub Randkach jest dziecinnie prostą formalnością, amerykańska witryna eHarmony wymaga wypełnienia kwestionariusza osobowościowego liczącego 436 pytań. Nad kwestionariuszem oraz systemem analitycznym służącym dopasowywaniu partnerów nieustannie pracuje zespół kilkudziesięciu naukowców, głównie psychologów. Cel? Nie chodzi tylko o pierwszą randkę, ale o to, żeby zawiązanej relacji można było udzielić gwarancji na trwałość związku. Efekt? Z eHarmony korzysta 9 mln użytkowników, każdego dnia przybywa kolejnych 12 tys. i każdego dnia 46 par, które poznały się dzięki niemu, zawiera związek małżeński.
eHarmony to tylko jeden z licznych serwisów randkowych wykorzystujących najnowsze osiągnięcia nauki. W witrynie Chemistry.com za wsparcie naukowe odpowiada Helen Fisher, antropolog z Rutgers University, autorka bestsellerów znanych i w Polsce (Dlaczego kochamy? i Anatomia miłości wydane przez Rebis). Serwis PerfectMatch.com polega na wiedzy zespołu kierowanego przez dr Pepper Schwartz z University of Washington, amerykańską guru w sprawach miłości, autorkę 14 książek na ten temat.
Jak bardzo nauka pomaga Amerykanom w nawiązywaniu trwałych relacji? Trudno ocenić, faktem jest, że używanie serwisów randkowych w tym celu stało się w Stanach Zjednoczonych powszechną praktyką. Z przytaczanych przez «The Atlantic» badań wynika, że 63 mln dorosłych Amerykanów zna przynajmniej jedną osobę korzystającą z serwisu randkowego, a 53 mln zna kogoś, kto w ten sposób nawiązał kontakt.
Nie inaczej jest w Europie. Z serwisów randkowych korzysta co ósmy Francuz. W Polsce serwisy te należą do najpopularniejszych, największy – iLove – ma ponad 2 mln użytkowników. Jeszcze dwa lata temu burmistrz Mińska Mazowieckiego zwolnił z pracy urzędniczkę, bo zamieściła swój profil w serwisie randkowym. Dziś korzystanie z pośrednictwa Internetu w nawiązywaniu kontaktów nie powinno budzić wyrzutów sumienia, skoro swoje usługi oferuje serwis Przeznaczeni.pl (w podtytule uprzedzający, że wchodzi się do «strefy ludzi z wartościami», opłata członkowska 99 zł, dla studentów zniżka), adresowany do katolików”.
Cytowałem już wcześniej obawę Illouz, że kształtuje się zupełnie nowa kultura kapitalizmu, w której sfera prywatna ulega racjonalizacji, a sfera publiczna sentymentalizacji, i w efekcie granice między prywatnym i publicznym zacierają się. To rzeczywiście radykalna zmiana, potencjalnie niebezpieczna, bo niesie z sobą ryzyko nie tylko racjonalizacji i utowarowienia relacji intymnych, lecz także w dalszej konsekwencji poddanie ich logice kapitalistycznej akumulacji. Pojawia się ryzyko, czy – zdaniem filozofów takich jak Jean Baudrillard lub w Polsce Wojciech Chyła – istnieje wręcz pewność, że człowiek staje się elementem systemu biotechnomedialnego, całkowicie zdehumanizowanego i poddanego logice racjonalizacji i akumulacji.
Obawy te należy traktować poważnie, poprzedni system zniewolenia także był produktem logiki akumulacji. Czy istnieje jednak szansa ocalenia rezultatów rewolucji miłości? Odpowiedź zależy od wielu kwestii. Po pierwsze, czy rzeczywiście racjonalizacja relacji, również intymnych w wyniku ich technicznego zapośredniczenia stwarza istotne zagrożenie dla istoty samej relacji: miłości i jej wolności? Czy może ta racjonalizacja wzmacnia szanse stron, a wynegocjowana relacja ma większą legitymację, bo nie odwołuje się do przemocy (tj. norm i instytucji narzuconych przez społeczeństwo)? Czy ideologia miłości romantycznej nie jest właśnie ideologią, konstruktem społecznym i nadal przecież istniejącą opcją w komunikacji społecznej? Czyż najważniejsze nie są sama relacja i jej produktywność: wspólne twórcze życie? Ryzyko pojawia się wraz z możliwością ponownego poddania miłości przemocy za sprawą konserwatywnej regulacji relacji intymnych lub ograniczenia możliwości wyboru opcji wyłącznie do oferty rynkowej.
Ciekawy trop wskazuje Michel Onfray, niepokorny filozof francuski w swej koncepcji erotyki solarnej7. Nie ma on wątpliwości, że europejskie podejście do miłości, erotyki i ciała ukształtowało chrześcijaństwo, a w istocie dzieło jednego człowieka – Pawła z Tarsu. To on przekształcił sektę wyznawców Jezusa w uniwersalną religię, tworząc w tym celu oryginalny fundament, na który składają się: nienawiść do ciała i seksu, skrajny mizogynizm prowadzący do podporządkowania kobiet oraz fallokracja. Onfray przekonuje, że Paweł dokonał rzeczy niezwykłej, bo zdołał zuniwersalizować swoją osobistą neurozę wynikającą z impotencji. Uwznioślając celibat, z dysfunkcji swojego ciała uczynił najwyższą cnotę, wpychając w neurozę cały świat. Pogarda dla ciała doprowadziła zaś do kultu cierpienia, którego najlepszym wyrazem jest wczesnochrześcijańska literatura poświęcona żywotom świętych i męczenników, którzy poddawani torturom doświadczają stanów ekstatycznych o intensywności porównywalnej do ekstazy, jaką przeżywali bohaterowie indyjskiej Kamasutry.
Paradoksalnie ten ponury eros chrześcijański przeniknął do pozornie antychrześcijańskiego libertynizmu Markiza de Sade i George’a Bataille’a w XX wieku. Sadyzm jest w istocie chrześcijaństwem bez Boga, tak samo jednak nienawidzącym ciała i kobiet, które są ofiarą sadystycznych praktyk lub co najwyżej rekwizytem praktyk sado-masochistycznych. Nadal nie ma tu jednak miejsca na rzeczywistą autonomię i równość uczestników erotycznych relacji, nad którym ciągle wisi ponure pragnienie bólu i rozkoszy jednocześnie.
Przeciwieństwem erosa chrześcijańskiego i erosa nocnego libertynów jest eros solarny Kamasutry, afirmujący ciało i uznający wartość wszelkich praktyk prowadzących do rozkoszy wszystkich uczestników erotycznej relacji, jako istotnej części sztuki życia. Maj 1968 był kluczowym etapem odkrywania w kulturze postchrześcijańskiej erosa solarnego, którego konsekwencją jest wyzwolenie miłości i rzeczywista emancypacja kobiet, polegająca na odzyskaniu władzy nad własnym ciałem, seksualnością i rozrodczością oraz upodmiotowieniu politycznym, kulturowym i ekonomicznym.
W miejsce chrześcijańskiego świata bez kobiet powstaje świat kobiet wraz z pytaniem: co oznacza uwolnienie miłości z oków przemocy dla samej przemocy i jej obecności w życiu społecznym? Gilles Lipovetsky pisał w 1983 r.: „Przemoc klasowa została zastąpiona przez przemoc zdeklasowanej młodzieży, niszczącej swoje własne dzielnice”8. nie wiedząc, jak dokładnie sprawdzą się jego słowa o płonących gettach i przemocy bez substancji i bez celu, jaka wybuchła podczas rewolty przedmieść we Francji w 2005 r.
W istocie zaś chodzi o to, czy w oparciu o rezultaty rewolucji miłości zdołamy wypełnić pustkę odczarowanego społeczeństwa zindywidualizowanego nowymi projektami politycznymi, społecznymi, ekonomicznymi, dzięki którym społeczeństwo to nie straci komunikacyjnej spójności i nie pogrąży się w mimetycznym cyklu autodestrukcji? Na targowisku idei coraz więcej towaru: mnóstwo produkowanej masowo postpolitycznej tandety; sporo starych kostiumów z poprzednich epok cuchnących naftaliną, z handlarzami obiecującymi, że będzie lepiej, jeśli wrócimy do kontuszy, żabotów, krynolin i właściwych ich czasom tradycyjnych wartości. Nie brakuje proroków ze świętymi obrazkami, którzy wołają, że wiek XXI albo będzie religijny, albo nie będzie go wcale; za nimi suną realiści przekonujący, że nic się nie zmieniło i fataliści, wieszczący apokalipsę. Czas powiedzieć: akwizytorom dziękujemy! Powrotu do przeszłości nie ma, przyszłość trzeba wymyślić.
1 Maurice Godelier, Au fondement des sociétés humaines : ce que nous apprend l’anthropologie, Paris 2007.
2 Mikołaj Bierdiajew, Sens twórczości, przekł. Henryk Paprocki, Warszawa 2001.
3 Gilles Lipovetsky, L’ère du vide, Paris 1993.
4 Eva Illouz, Les sentiments du capitalisme, Paris 2006.
5 Eva Illouz, op.cit.
6 Edwin Bendyk, POLITYKA 17/2006.
7 Michel Onfray, Le souci des plaisirs. Construction d’une érotique solaire, Paris 2008.
8 Gilles Lipovetsky, op.cit.