Dzień Niepodległości
Partia Razem czujnie uczciła odzyskanie niepodległości przez Polskę 7 listopada, w rocznicę powstania Tymczasowego Rządu Ludowego Ignacego Daszyńskiego. Dobry pomysł na definiowanie tożsamości przez odwołanie do najlepszej polskiej tradycji demokratycznego socjalizmu. 11 listopada przejęli narodowcy, w grobie przewracają pewno i Piłsudski, i Dmowski. A bardziej współcześnie Ziemowit Szczerek po ostatnich wyborach na przemian oskarża i lamentuje, że daliśmy oszukać się przez Ciemnogród. I w odpowiedzi proponuje zmasowany kontratak narracją.
Ja bym jednak zaproponował zacząć od analizy materialnych podstaw reprodukcji dyskursu, czyli bardziej wprost: co stoi u podstaw sukcesu PiS. Czy rzeczywiście Jarosław Kaczyński omotał ciemny lud populistyczną demagogią, a ten podążył ku swej zgubie za charyzmatycznym Wodzem? Tak to mogło z grubsza wyglądać, jednak już rządowe nominacje pokazują rzeczywistą stawkę projektu PiS, czyli po co Prezes walczył o władzę.
Po pierwsze więc, wbrew częstym etykietom, projekt ten na pewno ma charakter narodowy, nie ma w nim jednak nic z socjalizmu. To klasyczny, nowoczesny projekt budowy narodowego kapitalizmu. Władza w nim jest potrzebna, żeby zapewnić warunki konsolidacji rodzimego kapitału i związanych z nim klas społecznych: rodzącej się burżuazji, mieszczaństwa oraz niezmiennie, taka jest bowiem polska wyjątkowość, inteligencji. Warunkiem tej konsolidacji jest zapewnienie możliwości akumulacji, czyli prawna ochrona krajowych monopoli oraz zapewnienie środków produkcji po najniższych kosztach.
Ponieważ strukturalnie nasza gospodarka ciągle daleko jest od granicy technologicznej, więc nasza pierwotna akumulacja musi odbyć się i odbywa kosztem siły roboczej oraz pracy darmowej (choćby praca dziadków przy wychowaniu dzieci). Demontaż gimnazjów i rezygnacja z obniżenia wieku obowiązku szkolnego do 6 lat doskonale przyspieszy odtwarzanie struktury klasowej i podział społeczny na burżuazję i klasę średnią, którą stać na zapewnienie edukacji oraz proletariat. Bo wiele można mówić o gimnazjach złego ale jedno jest faktem – doprowadziły one do likwidacji funkcjonalnego analfabetyzmu, który jeszcze w latach 90. przekraczał 20% uczniów. Zapowiadana polityka oświatowa, choć nie znamy jeszcze jej szczegółów, ma znamiona polityki antyludowej, ewidentnie nastawiona jest na interes inteligencji i klasy średniej. Nominacja Jarosława Gowina na stanowisko ministra nauki i szkolnictwa wyższego też nie wskazuje, by celem nowego rządu był większy egalitaryzm systemu, przeciwnie.
PiS nie wymyśla nic szczególnie nowego, proces rekonstrukcji klasowej odbywał się w Polsce, tylko że w sposób żywiołowy, więc budzący lęki i niepokój, zwłaszcza klasy średniej, która w ciągu ostatniej dekady rozwinęła się i drży z lęku, że może stracić, co zdobyła. Nadszedł czas na próbę całościowej kontroli tego procesu w ramach projektu narodowego, gdzie pokawałkowaną sferę społeczną ma zintegrować jednolita sfera symboliczna. To w narodowej narracji, karmionej sentymentalnym patriotyzmem oraz mniej lub bardziej jawną ksenofobią mają sublimować naturalne dla społeczeństwa klasowego antagonizmy. To projekt do bólu nowoczesny (i antyoświeceniowy zarazem), doskonale wpisujący się w moment dziejowy: stary świat się wali, nie wiadomo czy i jak długo przetrwa Unia Europejska, nie wiadomo co dalej z globalizacją, więc integrujmy narodową substancję wokół zasobów materialnych, jakie zdobyliśmy w ciągu ćwierćwiecza.
To oczywiście projekt niebezpieczny, bo polega na samospełniającej się prognozie – jeśli zaczniemy grać na rozpad Unii, to w końcu się rozpadnie. Tymczasem tylko odnowiony europejski projekt polegający na silniejszej integracji kontynentu i mocniejszej jego demokratycznej legitymizacji daje szansę na odzyskanie przyszłości. Suwerenizacja nie przyniesie suwerenności, tylko zamknięcie podobne jak w XVII wieku. Wtedy też elita polityczno-kulturowa w ramach konsolidacji własnych zasobów wypracowała oryginalny model społeczno gospodarczy w pełni zgodny z potrzebami kapitalistycznego centrum. I nawet wygraliśmy pod Wiedniem. Tylko że to nie my odcięliśmy kupony od tego zwycięstwa.
To projekt niebezpieczny, bo jego realizacja wymagać będzie nie tylko nieznośniej mobilizacji symbolicznej w ramach patriotycznego wzmożenia. Potrzebna będzie ciągła mobilizacja polityczna, której stawką jest sama demokracja. Stawkę tę przypomina oświadczenie czterech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego, którzy wskazują, że prezydent Andrzej Duda nie miał prawa nie przyjąć ślubowania od nowych członków Trybunału. Czyżby Prezydent Rzeczpospolitej, strażnik Konstytucji włączył się do partyjnej walki mającej osłabić system instytucjonalnych zabezpieczeń dla demokracji? Czy to tylko niekompetencja podobna jak ta, jaka ujawniła się w związku ze szczytem Unii na Malcie? Wołałbym, żeby to drugie, widząc jednak logikę projektu PiS, której nigdy ta partia nie ukrywała mam obawy, że bliższa prawdzie jest pierwsza odpowiedź.
Jeśli zaś chodzi o lament Ziemowita Szczerka – nie, nie daliśmy się zrobić, tylko przespaliśmy sprawę. Wklejam poniżej długi fragment swojego tekstu z „Polityki” sprzed już prawie 11 lat (luty 2005), jeszcze nie wiedzieliśmy, że wygra wtedy PiS:
Cóż, Polska jest krajem, który – jak pisałem w książce „Zatruta studnia” – doświadcza słynnego paradoksu Zenona z Elei. Grecki mędrzec zastanawiał się, kiedy wytrenowany w biegach sportowiec przegoni żółwia, który wcześniej rozpoczął wyścig. Dysponując dostępną w swym czasie wiedzą matematyczną Zenon stwierdził, że żółwia nie da się dogonić. Gdy w 1989 r. z radością żegnaliśmy się z realnym socjalizmem, okazało się, że kapitalizm, w jaki weszliśmy, nie był taki, o jakim marzyliśmy. Świat włączył turbodoładowanie i z impetem wkroczył w epokę poprzemysłową, z gospodarką opartą na wiedzy, informacji, twórczości, w której dominującą rolę w tworzeniu bogactwa ma wytwarzanie i ochrona własności intelektualnej.
Z odziedziczonym po socjalizmie przemysłem zupełnie do tego świata nie pasowaliśmy. Zaaplikowany wolny rynek i prywatyzacja pomogły skutecznie pozbyć się tego balastu, globalizacja zaś przeniosła fabryki do Chin. Niestety, siły te nie wykreowały sektorów nowej gospodarki opartej na wiedzy. Z jednego miliarda zainwestowanych w naukę dolarów powstają w Polsce cztery patenty międzynarodowe, na Węgrzech 16, w Stanach Zjednoczonych 51. Produkujemy natomiast najwięcej w tej chwili w Europie ludzi z wyższym wykształceniem, którzy kończąc studia i broniąc doktoraty nie znajdują pracy, bo w strukturze naszej wolnorynkowej gospodarki nie ma miejsc dla ludzi o zbyt wysokich kwalifikacjach. Wątpię, czy gdyby rynek w Polsce był bardziej wolny, to ludzie ci łatwiej znaleźliby zatrudnienie adekwatne do ich kwalifikacji. Lub że sami tworzyliby, bez pomocy państwa, własne firmy, zwłaszcza te działające w obszarze high-tech. Znowu przykład z wolnorynkowych Stanów Zjednoczonych. Znajomy ze stopniem doktora stracił pracę w firmie bioinformatycznej. Założył własną, a od odpowiedniej agencji rządu federalnego dostał grant na rozpoczęcie działalności gospodarczej w obszarze zaawansowanych technologii.
Rzecz jasna same firmy nowej, opartej na wiedzy gospodarki nie są panaceum na polskie bezrobocie. Ale chodzi o właściwą strukturę gospodarki. Coraz więcej badaczy jest przekonanych, że w dzisiejszej zglobalizowanej gospodarce dominującą rolę w łańcuchu tworzenia ekonomicznej wartości ma działalność twórcza, polegająca na tworzeniu wiedzy i symboli, innowacji technicznych, kulturalnych i społecznych. Inne sektory gospodarki, jak nisko wyspecjalizowane usługi, produkcja przemysłowa, a nawet rolnictwo, działają pod dyktando hegemonicznego sektora twórczego. I choć nawet w USA zatrudnieni w tym sektorze nie stanowią najliczniejszej grupy pracowniczej, to jednak każde miejsce pracy twórczej przyczynia się do powstania wielu miejsc pracy w innych, podrzędnych sektorach. Mówiąc inaczej, racją bytu sektora usług w Polsce, który rozwija się szybko kosztem przemysłu, jest świadczenie usług polskiej klasie twórczej. Pytanie tylko, gdzie jej przedstawiciele będą swoją kreatywność, przedsiębiorczość i kwalifikacje wykorzystywać: w Polsce czy za granicą?
No dobrze, ale co do tego ma lewica? Otóż w tej chwili tylko nowa lewica jest w stanie zmodernizować polskie myślenie. Lewica stara, postkomunistyczna żadną lewicą nie jest, co przekonująco pokazał Sławomir Sierakowski („Polityka” 46/04). Prawica z kolei odkryła, że racją jej bytu jest polityka przeszłości, dokończenie procesu, jaki powstrzymała gruba kreska. Zgodnie z tą wizją w Polsce tak długo nie będzie dobrze, nie będzie działała gospodarka i demokracja, dopóki nie usunie się grzechu pierworodnego III Rzeczpospolitej, zmowy z Magdalenki, zgniłego kompromisu Okrągłego Stołu, braku lustracji i dekomunizacji. W efekcie tamtych zdarzeń i zaniechań nie mamy w kraju liberalnej demokracji, lecz zdegenerowany system totalnego zblatowania dawnych partyjnych elit z posolidarnościową lewicą, któremu na imię postkomunizm.
Polityka przeszłości to również polityka mocnych sensów, powrotu do esencjalnego traktowania takich wartości jak patriotyzm, naród, wiara. W trakcie politycznego jarmarku wystawia lekką ręką tematy wywołujące łatwą mobilizację elektoratu jak kara śmierci i reparacje wojenne lub tematy zastępcze jak zmniejszenie liczby parlamentarzystów i delegalizacja SLD. Odnajduję w tej polityce tęsknotę do modelu suwerennego państwa narodowego i gospodarki kapitalistycznej, jaki obowiązywał kilkadziesiąt lat temu, a którego za sprawą socjalizmu nie mogliśmy doświadczyć. I już nigdy nie doświadczymy.
Nowa lewica, nawet jeśli w najbliższym czasie nie zdobędzie władzy, powinna pokazać, że istnieje alternatywa dla krystalizującej się, prawicowo-konserwatywnej wizji kraju. Że istnieje alternatywa dla neoliberalnego wolnorynkowego determinizmu (a nawet wolnorynkowego populizmu), który jest marksizmem à rebours. Że istnieje alternatywa dla cynicznego pragmatyzmu starego postkomunistycznego aparatu. I że tą alternatywą nie jest nostalgiczny powrót do lewicowych utopii.
Sukces pierwszych lat nowej lewicy brytyjskiej, która pod wodzą Tony’ego Blaire’a przejmowała władzę w Wielkiej Brytanii w 1997 r., polegał na wielkiej transformacji symbolicznej. W jej ramach kraj, którego dewizą było imperialneRule Britannia (Rządź Brytanio), stał się krajem o dewizie Cool Britannia (co w języku młodzieżowym oznacza: Brytanio, bądź modna, bądź trendy). Brytyjczycy nie przestali być jednak Brytyjczykami, zwiększyli jedynie spektrum swojej tożsamości, sięgając zarówno do swoich angielskich, szkockich, walijskich korzeni, jak i przyjmując szerszą identyfikację europejską. Ta wielka transformacja symboliczna polegała na zrozumieniu, że dziś źródłem siły społeczeństwa nie jest nawet w Wielkiej Brytanii potęga Royal Navy, ale atrakcyjność jego kultury i żywotność jego klasy twórczej.
Taka transformacja nie może być celem samym w sobie. Jeśliby polska nowa lewica podjęła się jej w imię hasła Cool Polonia, to transformację tę powinna promować w imię polityki przyszłości. Stworzenie takiej polityki nie jest wcale proste. Nowe, oparte na wiedzy i twórczości formy gospodarki preferują merytokrację. Nowe rozwarstwienie społeczne oparte na klasyfikacji najbardziej naturalnej, bo wynikającej z nierównej dystrybucji talentów wśród ludzi, prowadzić może, co dobrze ilustrują Stany Zjednoczone, do wzrostu nierówności i do nasilenia zjawiska wykluczenia, jakiego nie znał poczciwy, przemysłowy kapitalizm. Jak ostrzegają socjologowie i ekonomiści, cyfrowa gospodarka o strukturze sieciowej jest gospodarką darwinowską, o której drapieżności nie śniło się nawet Herbertowi Spencerowi. Obowiązuje w niej reguła „zwycięzca bierze wszystko”.
Okazało się jednak, że nie jesteśmy skazani na ten swoisty „biologiczny” determinizm. W latach 90. ubiegłego wieku zaczęły rozkwitać formy życia społecznego i gospodarczego, całkowicie zgodne z nową, sieciową logiką, a jednak odrzucające prostą neoliberalną logikę prymatu konkurencji nad solidarnością, własności prywatnej nad ideą „commons”, dobra wspólnego.
W miejsce starej „protestanckiej” etyki bogacenia się pojawiła się nowa etyka solidarności, godząca rosnący indywidualizm mieszkańców współczesnych społeczeństw z gotowością bezinteresownej pracy dla wspólnego dobra. Obok tradycyjnej przedsiębiorczości zaczęła rozkwitać przedsiębiorczość społeczna: miliony ludzi na całym świecie odkrywają, że świat można zmieniać bez krwawych rewolucji, stosując umiejętnie innowacje społeczne, finansowe i technologiczne, by radykalnie zmienić życie ludzi zapomnianych przez wolny rynek i wielki kapitał. Odwołam się tylko do Grameen Banku z Bangladeszu. Udziela on mikropożyczek na zakup urządzeń, które mogą wyzwolić społeczną przedsiębiorczość i podnieść jakość życia najbiedniejszych, czyli np. na zakup telefonu komórkowego lub podłączenie wsi do Internetu.
Pojawiły się również nowe formy mobilizacji społecznej, godzące coraz większą różnorodność opinii z umiejętnością wspólnej, skutecznej walki politycznej. Miejsce klasy robotniczej, ludu zajęła wielość, nowy podmiot polityczny, którego właściwości zaczynamy dopiero poznawać. W każdym razie wielość to suma świadomych swych politycznych celów jednostek podejmujących wspólne akcje, ale wymykających się tradycyjnym próbom etykietowania.
Możemy powiedzieć, że nasza chata z kraja, że mamy inne ważniejsze problemy niż mieszkańcy bogatszego Zachodu. Czyżby? A może właśnie nasze problemy wynikają z nieumiejętności uporania się z prawdziwymi wyzwaniami teraźniejszości i przyszłości? Czy nawet jeśli zdekomunizujemy i zlustrujemy Polskę do trzeciego pokolenia, poprawi się jakość naszej administracji rządowej i samorządowej, kraj pokryje się autostradami i szybkimi sieciami teleinformatycznymi, a bezrobocie spadnie do jednocyfrowego poziomu?
Wyzwania współczesnego świata są naszymi wyzwaniami, zdecydowaliśmy o tym ostatecznie wstępując do Unii Europejskiej. Ale potrzeba nowej siły politycznej, która te wyzwania zamieni na atrakcyjny projekt społeczny, gospodarczy i etyczny, czyniący z Polski jedno z globalnych centrów kreatywności z miejscem zarówno dla bogatych, jak i biednych, mądrych bardziej i mniej, otwartym zarówno dla gejów jak i katolików, zdolnym również przyjąć czekającą nas w nieodległej przyszłości kolorową falę imigrantów.
To marzenie o Polsce nie musi być utopią, tak jak nie musimy wiecznie tkwić w paradoksie Zenona. Ale nie wierzę już, by marzenie to mogła zrealizować jakakolwiek z sił obecnej sceny politycznej. Dlatego liczę, że projekt nowej lewicy nie będzie tylko intelektualnym ćwiczeniem.
Dziś, po blisko 11 latach mogę tylko stwierdzić, że dalej wierzę w to, co wtedy napisałem, a potem rozwinąłem w książce „Miłość, wojna, rewolucja”.