Dyktatura strachu
Poprzedni komentarz na tym blogu pisałem we wtorek, przed sejmową debatą o uchodźcach. W ciągu kilku godzin moja wypowiedź zyskała ilustrację. Na mównicę wyszedł Jarosław Kaczyński i rozpoczął spektakl będący kwintesencją jego programu politycznego: dyktatura strachu.
Nieważne, czy argumenty są prawdziwe, czy fałszywe – dowolne brednie o wspólnotach muzułmańskich w Szwecji, Włoszech czy Francji są dobre, jeśli służą sprawie – sianiu strachu.
Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński osobiście wierzy w te wszystkie dyrdymały, nie jeździ po świecie, więc tego, o czym mówi, zobaczyć na własne oczy nie mógł. Albo wymyślił, albo ktoś mu życzliwie podsunął. Zohydzona twarz uchodźcy rzekomo sikającego w kościołach i zmuszającego do szariatu współplemieńców służyć ma tylko jednemu celowi: mobilizacji elektoratu wokół irracjonalnego lęku przed Innym, Obcym. Jarosław Kaczyński wyczuł, czego najbardziej się teraz lękają w swej masie Polacy, postanowił więc dorzucić drew do ognia, by wykorzystać wzbierającą falę i dojechać na niej do wyborczego zwycięstwa.
Prezes PiS wraz życzliwymi z takich publikatorów jak „wSieci” doskonale wpisuje się w dobrą tradycję polskiego pałkarstwa ugruntowaną w II Rzeczpospolitej. Wystarczy zerknąć do przedwojennej prasy (za prasówkę dziękuję A.P.): w 1938 r. pojawił się problem kilkunastu tysięcy polskich Żydów deportowanych z Niemiec do Polski. Dla narodowców niedopuszczalne było już samo pomaganie – prasa publikowała listy darczyńców wspomagających deportowanych, oskarżając ofiarodawców, że pomagając Żydom, zapominają o głodujących dzieciach na Polesiu, że przybysze zabierają pracę Polakom. Ba, nawet solidarność z deportowanymi miała być wyrazem „zażydzenia” polskiego teatru i kultury (cóż, wśród solidaryzujących się byli tacy ludzie jak Maria Kuncewiczowa – używając współczesnego języka przedstawicielka lewicowo-liberalnego establiszmentu kulturalnego).
Zresztą napisała ona w odpowiedzi na atak „Prosto z mostu”:
Czy wspomaganie Żydów nie jest okradaniem polskiej nędzy? Otóż otwarcie przyznaję i wcale w tym względzie nie obiecuję poprawy, że dla mnie nędza nie bywa polska, żydowska czy murzyńska. Ona się zaczyna poniżej tej normy, do której ma prawo każdy człowiek. Praktykowaniem tej zasady różni się właśnie moja religia od religii żydowskiej i tego się nie wyprę, szczególniej teraz, kiedy — ku rozpaczy Papieża — etyka chrześcijańska tak często deptana jest przez chrześcijan.
Kuncewiczowa kończy swój list:
Wiem, że w tej chwili kryteria religijne nie są „aktualne”, że zostały całkowicie wyrugowane przez kryteria nacjonalistyczne. Ale zarówno krew moich pradziadów i dziadów przelana za Polskę w legionach Dąbrowskiego, w katorgach i powstaniach, jak i moje własne sumienie dają mi prawo chcieć Polski szlachetnej, rycerskiej, chrześcijańskiej. W taką Polskę wierzę i takiej nigdy nie zdradzę.
Na co dostaje odpowiedź godną Prezesa czy Jarosława Gowina:
Przed krwią przodków p. Kuncewiczowej, przelaną w walce z zaborcami, nisko schylamy głowę; byłby jednak czas, żeby p. Kuncewiczowa zrozumiała, że walka z zaborcami jeszcze nie skończona; że toczy się ona obecnie o usunięcie czwartego i najgroźniejszego, bo wewnętrznego zaboru — zaboru żydowskiego. Krew Wacławskich, Grotkowskich i Wieśniaków — to krew przelana w sprawie, której celem jest właśnie — Polska chrześcijańska. Ta krew daje na pewno młodemu pokoleniu polskiemu większe prawo osądu dzisiejszej rzeczywistości, niż je mają ci, którzy oglądają Polskę z okien kawiarń, gdzie zapadają „bohaterskie” decyzje o solidaryzowaniu się z „Naszym Przeglądem”.
Tak, walka nieskończona, stanęliśmy wobec „najazdu” muzułmańskiego, trza się bronić, trza się bać. Ja też się boję, choć nie uchodźców, lecz złej energii, jaką podchwytuje Jarosław Kaczyński, by uzyskać władzę. To już nie jest zwykły obskurantyzm, na jaki można się było zżymać przed dekadą. Miałem okazję przekonać się, jak ta zła energia pracuje, gdy kolega – rodowity Polak o nieco ciemniejszej karnacji – został przywitany na ulicy jednego z polskich miast średniej wielkości: patrzcie, uchodźca, brudas idzie. Dresowi patrioci uskrzydleni słowami Prezesa szykują się do walki za ojczyznę.
Niestety, poza odrażającym wymiarem moralnym stoi za tym wszystkim niezwykle istotny problem o charakterze racji stanu. Eskalacja atmosfery rasistowskiej nienawiści do przybyszów skutecznie zabija możliwość racjonalnej debaty o imigracji. A bez takiej debaty i bez imigracji na masową skalę Polska skazana jest na zapaść.
Wyludnianie się kraju, którego główną przyczyną jest niska dzietność, to najważniejsze wyzwanie rozwojowe. I żadne nawoływania do chrześcijańskiej tożsamości i patriotyzmu nie zmienią z dnia na dzień prokreacyjnych zachowań Polaków, więc musimy na poważnie myśleć o polityce proimigracyjnej. W Polsce będzie ją trudniej realizować niż w Niemczech czy Szwecji, bo po prostu jesteśmy mało atrakcyjnym dla imigrantów krajem.
Nadchodząca dyktatura strachu jego atrakcyjności nie zwiększy, przeciwnie – obawiam się, że posłuży kolejnej fali emigracji. Jeśli więc mamy się o co bać, to przyszłość.