Zapomniane słowa

Było rewolucyjnie w poprzednich wpisach, to teraz nieco nostalgicznie. Wydawnictwo Czarne wydało niedawno książkę „Zapomniane słowa”, autorką pomysłu i redaktorką jest Magdalena Budzińska. Pomysł polegał na tym, żeby zaprosić grono na co dzień pracujących w słownej materii, by ze swej pamięci wyciągnęli słowa, jakich już się nie używa, a które jeszcze niedawno tworzyły słownik naszego porozumiewania. Autorów zebrało się zacne grono, nawet mnie udało się do niego wcisnąć. Jakie słowa udało się przypomnieć?

Andrzej Stasiuk wyciągnął gumno, Wojciech Młynarski facecjonistę, Ewa Kuryluk bumelanta, Józefa Hennelowa trzpiota, Bohdan Zadura i Joanna Szczepkowska zgodnie bonie dydy. Beata Chomątowska przypomniała, że jeszcze ze trzy dekady temu byłbym jaroszem, dziś jednak nazywam się wegetarianinem, bo słowo jarosz dla dzieci straciło dźwięk i sens. Sam wygrzebałem kalkomanię. Poniżej fragment mojego tekstu:

Każdy sklep papierniczy oferował kalkomanie jako odrębny produkt. Do wyboru i do koloru (dość wyblakłego), czekały arkusze z ilustracjami samochodów, zwierząt krajowych i egzotycznych, kolekcje flory i zabytków. Z kupionym zestawem biegło się do domu, by jak najszybciej znaleźć kawałek gładkiej powierzchni: szyba w drzwiach, drzwi lodówki. Najlepiej jednak do realizacji kalkomanijnej pasji nadawały się lakierowane na wysoki połysk meble – wielofunkcyjny sekretarzyk po odrobieniu lekcji stawał się przestrzenią autonomii. Kolejne ozdoby przekształcały nijaki mebel w strefę osobistą, komunikującą tożsamość użytkownika.

Nierzadko też kalkomanie stawały się źródłem konfliktów z dorosłymi, gdy wkraczały do przestrzeni wspólnej, na przykład na witrynę meblościanki w pokoju stołowym. W istocie jednak kalkomanie były tylko ersatzem, prawdziwe pożądanie wzbudzały naklejki, produkt prawie nieosiągalny w PRL. Wjeżdżały do Polski m.in. na karoseriach samochodów z zagranicznymi rejestracjami, z rzadka odwiedzającymi kraj za Żelazną Kurtyną. W 1973 roku przyjechał w odwiedziny Wuj z Francji. Jego Renault 16 oprócz litery „F” umieszczonej na tylnej klapie miało jeszcze kilka innych egzotycznych naklejek. Dość krótko wszakże. Dla dzieciaków z podwórka pokusa okazała się zbyt silna – oczyściły karoserię auta w ciągu pierwszej nocy.

Przybysz z Francji do końca pobytu w Polsce nie zrozumiał sensu dziecięcej operacji. Tak jak dzieci dziś nie rozumieją słowa kalkomania. Gdy próbowałem je wytłumaczyć opisując procedurę namaczania w wodzie, w odpowiedzi usłyszałem: o, to podobnie, jak z wodnymi tatuażami. Inna epoka, inne dzieciństwo, inna pamięć. Pomyśleć, że gdy śpiewająca z Budką Suflera Urszula wydała w 1984 r. album „Malinowy król” jeden z utworów, „Podwórkowa kalkomania” wspiął się na szczyty notowań muzycznych. Hit sprzed niespełna trzydziestu lat jest jednak niezrozumiały dla obecnych słuchaczy list przebojów.

Kalkomania odeszła w niepamięć wraz z peerelowskimi meblościankami, zniknęło słowo i znikają fizyczne nośniki jego desygnatu. Kalkomania ma jeszcze zastosowanie w wyspecjalizowanych niszach, podobno ciągle jeszcze się nią posługują m.in. amatorzy modelarstwa. Coraz bardziej jednak przekształca się w obiekt proustowski, wyzwalający, niczym smak magdalenki, pracę niedoskonałej pamięci.

Polecam lekturę „Zapomnianych słów” –  oferują wyprawę do czasów, które uciekły na zawsze, żyjąc jeszcze w pamięci języka, którą Magdalenie Budzińskiej udało się świetnym projektem obudzić.