Plemię, Mamaj, Przewodnik – tydzień z kinem ukraińskim

Program Warszawskiego Festiwalu Filmowego był zbyt obfity, by skorzystać zeń, normalnie pracując. Ograniczyłem się więc do filmów ukraińskich i nie żałuję. Wybór był o tyle ułatwiony, że prezentowano „Przewodnika” Ołesia Sanina, do którego scenariusz pisał Saszko Irwaneć, wielokrotny bohater moich wpisów. Film piękny, choć ponury, bo o ponurych czasach – najtragiczniejszych dla Ukraińców lat 1932-1934, kiedy w tle Wełykoho Hołodomoru (Wielkiego Głodu – czyli akcji eksterminacji ukraińskiego chłopstwa) GPU likwidowało kobziarzy, wędrownych pieśniarzy, przechowujących tradycję ustnego przekazu narodowych mitów i opowieści. Tradycji jednak zabić się nie dało, kobziarze nadal krążą po Ukrainie, dziś wzbogacając historyczny repertuar o nowe pieśni poświęcone ostatniej rewolucji. 

Jeden z nich, Taras Kompaniczenko, dotarł w ubiegłym tygodniu do Warszawy, by uświetnić swą grą drugi film Sanina, „Mamaj”. Poetycka opowieść o Kozaku Mamaju, czyli mitycznej postaci kodującej kozacki ideał, kluczowej figury ukraińskiej narodowej mitologii. Film zaskakujący, bardziej poemat obrazem, pełen symboliki, a jednak trzymający w napięciu. Obawiałem się, że syn – licealista, z którym się wybrałem – odpadnie, okazało się że przeciwnie: dał się pochłonąć. Oba obrazy, choć łączy je odwołanie do wspólnego kobziarskiego i kozackiego mitu, różnią się bardzo od siebie formą. Pokazują jednak tak samo, że bardzo niewiele wiemy w Polsce o naszym sąsiedzie, z którym we wspólnej Rzeczpospolitej spędziliśmy razem setki lat. To właśnie wtedy tworzyły się fundamenty oryginalnej kultury, odnawianej przez pojawiających się co jakiś czas geniuszy, takich jak Taras Szewczenko. Kultury na tyle silnej, że nie dała się wymazać mimo usilnych prób podejmowanych przez Rosjan, bolszewików i nas, Lachów.

To kultura nie tylko skupiona na sobie i obronie samej siebie – „Plemię” Miroslava Slaboshpitskeho to dzieło niezwykłe, nie dziwię się, że spotkał się z uznaniem w Cannes. Akcja dzieje się w szkole/internacie dla głuchoniemych, posługują się językiem migowym, lecz ich rozmowy nie są tłumaczone. Widz skazany jest na odgadywanie komunikacji, która – jak się szybko – nie ma specjalnego znaczenia: głównym medium porozumiewania się jest w tym świecie brutalna przemoc. Co może się jej przeciwstawić? Wiadomo, miłość. Tak, już Platon wiedział, że siła miłości nie ma sobie równych. Miłość więc zmienia świat, lecz go nie naprawia – cudów nie ma. „Plemię” można odczytywać lokalnie, jako metaforę Ukrainy Janukowycza, kraju opartego na przemocy i korupcji. Można go także interpretować uniwersalnie, jak „Miasto ślepców” Saramago.

Dziś w „Wyborczej” Wojtek Smarzowski opowiada o pracy nad filmem o Wołyniu i wołyńskiej rzezi. Pierwotnie miał realizować ten film wspólnie z reżyserem ukraińskim, by opowiedzieć historię z dwóch stron. Mówi, że nie znalazł odpowiedniego partnera. Nie wiem, czy rozmawiał z Saninem lub Slaboshpitskim. Być może problem polega nie tyle na trudności w porozumieniu się w sprawie historii, lecz w artystycznej konkurencji. Czekamy zatem na produkcję, która na pewno zaznaczy się jako ważny moment w naszych relacjach z Ukraińcami.

Gdy w grudniu jeździłem po Ukrainie, promując polski numer kijowskiej „Krytyki”, uczestnicy przyznawali, że Ukraina potrzebuje takich utworów jak „Pokłosie”, by uwolnić swoją historię i dyskurs publiczny od ideologicznych gorsetów i politycznych uproszczeń. Z drugiej jednak strony – jak mawia Saszko Irwaneć – ciągle na tyle ukraińska państwowość i niepodległość jest słaba, że to ich obrona angażuje większość sił.