Turcja, twitterowa kontrrewolucja

Premier Turcji, Recep Tayyip Erdogan zachorował na chorobę dyktatorów i chce kontrolować wszystkie sfery życia, z internetem włącznie. Na razie zabronił swoim rodakom korzystania z Twittera (choć sam Erdogan ma konto w tym serwisie i ponad 4 mln „followerów”). Turcy się bronią, korzystając z bramek umożliwiających dostęp do serwisu „tylnymi drzwiami”. Adres jednej z nich zareklamowały aktywistki FEMENU na fotografii instruktażowej przygotowanej z właściwym dla femenistek wdziękiem.

Działania rządu skrytykował prezydent Turcji, Unia Europejska uznała je za nieuprawnioną formę cenzury w kraju, jaki prowadzi negocjacje akcesyjne z UE. Erdogan, który miał szansę przejść do historii jako polityk, który potrafił połączyć modernizację z wartościami tradycyjnymi, inspirowanymi religią trwoni zgromadzony kapitał błyskawicznie, a wszystko rozpoczęły ubiegłoroczne protesty przeciwko przebudowie stambulskiego Placu Taksim. To już wtedy Twitter i inne serwisy społecznościowe podpadły Erdoganowi, bo ułatwiły protestującym robotę.

Nadszedł w końcu czas, by zrealizować zapowiedziane groźby – niewykluczone, że  los Twittera podzielą inne serwisy. Tym samym Turcja, kraj ciągle formalnie demokratyczny dołączyła do ligi państw cenzurujących internet w imię ochrony interesu władzy. Władzy, nad którą gromadzi się coraz więcej chmur, związanych choćby z ujawnianą korupcją sięgającą najwyższych szeregów. Jakie to wszystko przewidywalne. Chyba włącznie z dalszym ciągiem.