Zrobieni w konia, czyli przyszłość pracy raz jeszcze

Dziękuję za komentarze dotyczące wpisu o przyszłości pracy (a raczej jej braku ze względu na bezrobocie wywołane przez automatyzację). Kwestia pierwsza, bardziej filozoficzna i będąca przedmiotem ostrego sporu wśród ekonomistów” co z postępem i możliwościami rozwoju mierzonego z jednej strony wzrostem produktywności, z drugiej wzrostem dochodów realnych? Tyler Cowen, Edmund Phelps, Robert Gordon to tylko kilka znanych ekonomicznych nazwisk przekonujących o innowacyjnej stagnacji trwającej, zdaniem Phelpsa już od lat 70. W świetnej książce „Grassroot Innovations” (opisywałem w „Polityce”) przekonuje, że gospodarki Zachodu straciły dynamizm, a inne są ciągle w imitacyjnej fazie doganiania i dopóki nie wymyślą nowego paradygmatu, czeka je w najlepszym wypadku niepełna konwergencja (czyli taki ekonomiczny paradoks Zenona, kiedy chiński Achilles będzie próbował prześcignąć się do amerykańskiego żółwia, ten jednak ciągle będzie na przedzie).

Jeśli rację mają ci ekonomiści, to problem przyszłości może polegać na braku pracy ale wywołanym stagnacją gospodarczą. Nie zgadzają się jednak z nimi (cały spór relacjonują zresztą Brynjolfsson i McAfee w książce „The Second Machine Age”), jak Paul Romer, który swoimi pracami o endogenicznych źródłach wzrostu zrewolucjonizował myślenie o rozwoju gospodarczym i znaczeniu wiedzy. Romer przekonuje, że nie istnieją formalnie bariery dla wzrostu opartego na innowacjach – innowacje to jednak nie technologie, tylko nowe sposoby wykorzystania wynalazków i technologii. Z tego punktu widzenia Jobs może nie był wynalazcą, był jednak innowatorem par excellence, bo wykreował za sprawą swoich propozycji nowe rynki warte setki miliardów dolarów.

Zakładając, że postęp techniczny trwa, a także trwa globalizacja, jakie będą jego konsekwencje? Pojawiły się komentarze, że zatrudnienie globalnie rośnie, bo produkcja z krajów rozwiniętych przesuwa się do rozwijających w poszukiwaniu tanich kosztów pracy. W efekcie, owszem, maleje zatrudnienie ale w krajach rozwiniętych. Warto pamiętać, że w USA mimo globalizacji wolumen produkcji przemysłowej nieustannie rośnie – dopiero niedawno Chiny (jeśli wierzyć chińskim statystykom) prześcignęły USA pod względem produkcji.

Co ciekawe, zarówno w USA, jak i Chinach wzrost wolumenu produkcji odbywa się przy malejącym udziale zatrudnienia w przemyśle. Zjawisko to wyjaśnia doskonale Dani Rodrik w artykule „Unconditional Convergence in Manufacturing„. Pokazuje w nim, jak na skutek globalizacji dochodzi do nieuchronnego zbliżania się poziomów produktywności w przemyśle, co oznacza się systematyczne zmniejszanie popytu na pracę w „manufacturing”. W efekcie dochodzi, o tym już pisze Rodrik w tekście na swoim blogu, to „peak industrialisation”, maksymalnego rozwoju przemysłu w danym kraju, po którym jego udział zarówno mierzony udziałem w PKB, jak i zatrudnieniem zaczyna maleć. Co ciekawe, na skutek owej konwergencji, kolejne kraje rozwijające doświadczają „peak convergence” wcześniej, czyli przy mniejszym poziomu rozwoju mierzonego PKB per capita. I tak kraje takie, jak Brazylia, Chiny, a nawet Indie wkroczyły już na ścieżkę „premature deindustrialisation”, przedwczesnej dezindustrializacji.

Nie musi ona być zła, choć na ogół oznacza wzrost udziału usług „non tradable”, nie podlegających wymianie, a więc też nie podlegających takiej presji konwergencyjnej. Produktywność w usługach rośnie więc wolniej, a tym samym wolniej też rosną dochody. W konsekwencji więc kraje rozwijające się zawsze mogą pozostać na niskim poziomie rozwoju. Co to oznacza dla zatrudnienia? Na pewno będzie maleć w przemyśle (wytwórstwie) i we wszystkich sektorach usług podlegających wymianie – presja globalizacji będzie sprzyjała konwergencji, czyli dążeniu do dogonienia lidera, co będzie możliwe przez inwestycje w produktywność (maszyny). Mniejsza presja będzie na sektory usług nie podlegających wymianie – sprzątanie, ochrona, opieka. Jak wiele osób tu znajdzie zatrudnienie? Pożyjemy, zobaczymy – warto pamiętać, że już dziś ok. połowa z owych 3,5-4 mld zatrudnionych na świecie pracuje w sektorze nieformalnym (znaczy na czarno).

Nie można więc wykluczyć, że nie zabraknie ofert zatrudnienia, tylko że w kategoriach „working poor” oraz w najwyższych segmentach (co już się dzieje w krajach rozwiniętych). Co ciekawe, wszystkie te wątki, zarówno globalizacja, jak i zmiana technologiczna (wzrost znaczenia „maszyn”, czyli substytucja pracy przez kapitał) dość dobrze zostały opisane już w XIX w., by wspomnieć klasyków Ricardo i Marksa. Zwłaszcza u Marksa w Grudnrisse, czyli w „Zarysie krytyki ekonomii politycznej”  w słynnym „fragmencie o maszynach” pojawia się kwestia paradoksu: automatyzacji, dzięki której można wytwarzać dobra coraz mniejszym nakładem pracy i rosnącego czasu pracy. Marks wyjaśnia ten paradoks odwołując się do teorii wartości i logiki akumulacji kapitału. Ale to już na inną okazję.

W tym kontekście warto Marksa przypomnieć dlatego, że doskonale pokazuje on, że „maszyny” (innowacje technologiczne) nie są ważne same w sobie, a tylko jako konkretna forma kapitału zaprzęgniętego do wytwarzania wartości. Dlatego nie ma znaczenia sam wzrost szybkości mikroprocesorów, tylko jak przekłada się na szybkość zastępowania pracy przez kapitał. Nie ma znaczenia, czy osiągniemy „singularity”, prawdziwą sztuczną inteligencję. Znaczenie ma to, czy jesteśmy na tyle inteligentni, by logikę rozwoju kapitału w różnych jego formach, również ukonkretnionej w technice poddać społecznej kontroli.