Publikuj i giń, czyli naukowe bzdury atakują

Tygodnik naukowy „Science” przeprowadził mała naukowo-dziennikarską prowokację. John Bohannon przygotował lipny artykuł naukowy o cudownych właściwościach wyciąga z jakiegoś egzotycznego mchu. W tekście pełno było oczywistych błędów, opatrzył go jednak afiliacją nie istniejącego uniwersytetu i rozesłał do ponad 300 czasopism naukowych wydawanych w systemie Open Access. Ponad połowa gotowa była wydrukować artykuł. W latach dziewięćdziesiątych głośnym echem odbiła się tzw. afera Sokala, kiedy w 1996 r. fizyk Alan Sokal wysłał do pisma Social Text sfabrykowany, bezsensowny artykuł z dziedziny nauk społecznych. Artykuł został opublikowany, co sprawiło Sokalowi wielką radość, bo mógł wyzłośliwiać się, że nauko społeczne, dotknięte „francuską chorobą” bełkotliwego żargonu z nauką niewiele mają wspólnego. W oparciu o tę prowokację powstała nawet książka „Modne bzdury”. Prowokacja „Science” ujawnia znacznie większy problem współczesnej nauki.

Pokazuje że model Open Access, który wiele zrobił dla zwiększenia dostępności wiedzy naukowej, której obieg monopolizowało kilka zachodnich wydawnictw, dziś przeżywa głęboki kryzys. Stał się po prostu ofiarą pasożytów, którzy upatrują w obiegu naukowym źródła łatwego zysku nie zapewniając żadnej jakości. W dużym stopniu winę za ten stan ponosi grzech pierworodny Open Access – zwyczaj, że to autor płaci za publikację tekstu, który potem jest dostępny za darmo w internecie. Dla wydawców bez skrupułów to dojna krowa. A takich są już setki i niestety, crowdsourcing jako narzędzie eliminacji oszustów nie zadziałało. Amatorami łatwego zysku są zarówno wydawcy z krajów egzotycznych, jak i renomowane wydawnictwa utrzymujące w swoim portfolio tytuły Open Access. Oczywiście, nie brakuje tytułów oferujących najwyższy standard, jak PLoS One i wydawców, jak Hindawi z Kairu.

W istocie jednak nie chodzi o Open Access, tylko o przemiany w świecie nauki i procesie komunikacji naukowej. Skoro żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”, to nauka staje się częścią przemysłu zajmującego się „produkcją” wiedzy, a jej dystrybucją z kolei zajmują się czasopisma, konferencje i szkolnictwo wyższe. Każdy z tych segmentów to lukratywny biznes. Jednocześnie neoliberalne reformy systemów nauki i szkolnictwa wyższego rozluźniły standardy publicznej i państwowej kontroli nad systemem wiedzy, delegując ją w dużym stopniu siłom rynku. Dla nich jakość jest ewentualnym środkiem do osiągnięcia celu, jakim jest zysk. Środkiem głównym do maksymalizacji zysku jest  wzrost efektywności, przez np. oszczędzanie na procesie recenzenckim, „crowdsourcing” i outsourcing do mniej renomowanych ośrodków.

Ten proces destrukcji świata nauki i wiedzy przez nową ideologię rozpoczął się wcześniej, niż pojawiła się idea Open Access. Ta, niestety i paradoksalnie, w dużym stopniu wpisała się w proces destrukcji: miała uwolnić naukę od logiki komercyjnego obrotu naukową wiedzą, w rękach przedsiębiorców bez skrupułów i naukowców zmuszanych do publikowania na zasadzie „publish or perish” idealną platformą do dystrybucji wyników nauki śmieciowej. Tak się dzieje, kiedy celem nauki jako systemu przestaje być wiedza, tylko stają się parametry, wskaźniki, punkty. Znamy ten w problem w Polsce aż zbyt dobrze, kraju domorosłych ekspertów od wszystkiego i wyższych szkół „tego i owego”. „Science” pokazał, że to choroba trapiąca cały świat. Niedobrze.