Pakiet klimatyczny: jak wygrać, żeby przegrać

Polska 2030?

Unia Europejska przyjęła pakiet klimatyczno-energetyczny z celem redukcji emisji 40 proc. dwutlenku węgla, co jest jej ważnym osiągnięciem, bo będzie konkretny komunikat na najbliższy Szczyt Klimatyczny ONZ w Peru. To zaś zwiększa szanse na osiągnięcie porozumienia post-Kioto w 2015 r. w Paryżu. To jeden, geopolityczny aspekt polityki klimatycznej. Drugi, ważniejszy, dotyczy samej Unii i pakietu klimatyczno-energetycznego jako wehikułu wymuszającego modernizację gospodarek państw należących do UE. Pisałem o tym w poprzednim wpisie – warunkiem trwałego wyjścia z kryzysu jest zdynamizowanie gospodarek, co oczywiście wymagać będzie olbrzymich inwestycji. W skali globalnej, jak szacuje opracowanie New Climate Economy, nawet 90 bilionów dolarów na infrastrukturę w ciągu najbliższych 15 lat. Można je wydać na próbę powrotu do stanu sprzed kryzysu, można je wydać na zmianę paradygmatu surowcowo-energetycznego. 

Taka zmiana to nowe technologie, nowe rynki i nowe źródło wartości dodanej, by ująć rzecz ekonomicznie. Skoro i tak trzeba wydać, lepiej wydać na przyszłość, a nie przeszłość. Oczywiście przyszłość jest nieznana, więc istnieje ryzyko błędów i złych alokacji. Przeszłość jednak znamy i wiadomo, że jej powtórzenie byłoby bardzo kosztowne. Dlatego unijny wybór popierają również związki zawodowe, widząc w nim szansę na nowe miejsca pracy.

Kraje „starej Unii” próbowały wciągnąć do tej gry Polskę, od samego początku stawialiśmy opór, nie wahając się przed sięganiem do instytucji weta (dobrze wytrenowanej w polskiej historii). Tym razem również jawnie groźbą weta graliśmy, okazało się jednak, że – jak stwierdziła Pani Premier ((za portalem gospodarczym WNP.pl):

– Pamiętacie moje exposé? Mówiłam – z tego szczytu nie przyjedziemy z dodatkowymi obciążeniami i rzeczywiście nie ma dodatkowych obciążeń – powiedziała premier polskim dziennikarzom.

Poinformowała, że Polsce udało się m.in. wynegocjować utrzymanie systemu darmowych pozwoleń na emisję CO2 dla sektora elektroenergetycznego na poziomie 40 proc. do 2030 roku.

Jak mówiła, system darmowych pozwoleń na emisję miał wygasnąć w 2019 r. – Natomiast my – dzięki ciężkiej pracy tych wszystkich ludzi, którzy tu byli i negocjowali, i rozstrzygnięciom już na samej Radzie, przedłużyliśmy te darmowe (pozwolenia na) emisje do roku 2030 – podkreśliła premier.

Wyjaśniała, że umożliwi to przekazywanie polskiemu sektorowi elektroenergetycznemu uprawnień do emisji CO2 za darmo. Jak zaznaczyła, „jest to niewątpliwie gwarantem, że nie będą rosły ceny energii”.

– Jeszcze parę godzin temu mówiono do mnie, że te darmowe (pozwolenia na) emisje będą na poziomie 20-30 proc. Dostaliśmy na maksa, czyli tyle, ile mieliśmy. Nikt nam niczego nie zabrał – dodała szefowa rządu.

Czyli poszło gładko, podejrzanie gładko. Czy mamy powód, żeby cieszyć się tak, jak Pani Premier? Chciałbym i mógłbym, gdybym do oświadczenia o tanich cenach energii dostał plan pokazujący, że za 20 i 30 lat będę płacił za energię niskie rachunki (niezależnie od cen energii). To znaczy: gdybym zobaczył plan modernizacji w kierunku rozwoju nowych technologii energetycznych i nowej infrastruktury. Takiego planu ciągle nie ma (to znaczy jest, ale powstał poza rządem i pokrywa się kurzem, myślę o programie Niskoemisyjnej Gospodarki NP2050.pl). A skoro tak, mam poważne obawy, że czas kupiony w Brukseli po prostu zmarnujemy.

Wczytując się w unijne ustalenia, widać wyraźnie, że „stara Unia” zmęczyła się nami i stwierdziła, że nasz wybór – zbyt silne naciskanie – grozi kosztami politycznymi, czyli wariantem węgierskim, więc lepiej nie naciskać. Chcemy robić po swojemu, czyli po staremu, nasza sprawa – gdy już zmądrzejemy, będziemy dobrymi klientami Zachodu, który w tym czasie rozwinie nowe technologie. W pakiecie zapisany jest nawet fundusz modernizacyjny, który ma służyć „modernizacji energetyki w krajach biedniejszych”, czyli de facto będzie wspierał zakup zachodnich technologii i cała kasa wróci do tych, którzy je będą wytwarzali.

Chciałbym nie mieć racji, ale mam wrażenie, że to, czego się tak bardzo obawialiśmy, czyli pęknięcia UE na strefę dwóch prędkości, właśnie się stało, i to na naszą prośbę. Już raz podobnie wybraliśmy, w XVI wieku, wówczas też utrwaliliśmy oryginalną formę gospodarowania – folwark oparty na taniej, bo przymusowej pracy pańszczyźnianych chłopów.

Co teraz? Folwark 2.0 – wszak ciągle konkurujemy tanią pracą, a na konkurencję technologiczną właśnie tracimy szansę, wycofując się z europejskiego wyścigu. Będę wdzięczny za argumenty, że się mylę. O niczym innym dziś nie marzę.