Ekologia i klimat, pokusa katastrofizmu
„Nasz dom płonie” – mówił w 2002 r. prezydent Francji Jacques Chirac. Grety Thunberg nie było jeszcze na świecie, choć to dziś jej zarzuca się dziecięcą przesadę i straszenie ekologiczną apokalipsą. Czy rzeczywiście bać się końca świata?
Myślenie apokaliptyczne należało zawsze do kultury, o czym znakomicie przypomniał René Girard w ostatniej swej książce „Apokalipsa tu i teraz”. Coś się jednak zmieniło i coraz częściej źródłem nastrojów apokaliptycznych są doniesienia naukowe.
Apokaliptyka naukowa
W 2019 r. niewątpliwie największe wrażenie zrobił najpierw wiosną raport o bioróżnorodności i funkcji ekosystemu IPBES (Międzyrządowa Platforma ds. Różnorodności Biologicznej i Funkcji Ekosystemu), a jesienią artykuł w „Nature” informujący, że nie można wykluczyć przekroczenia klimatycznych punktów przełomu.
Najkrócej analizy te można podsumować następująco: szóste wielkie wymieranie rozpędza się, a na dodatek tracimy kontrolę nad systemem klimatu. Ergo nie możemy wykluczyć, że koniec świata jest bliski. Jak bardzo? Nikt nie zna dnia ani godziny, jeszcze trochę się pomęczymy.
Koniec świata, jaki znaliśmy
Informacje ze świata nauki wspomagane przekazem popkulturowym, w którym ulubionym tematem jest już od jakiegoś czasu postapokalipsa, sprzyjają upowszechnianiu się nastrojów pesymizmu. Ba, psychologowie mówią nawet o szerzeniu się depresji klimatycznej, filozofowie z kolei proponują, by przyjąć nowe pojęcie – solastalgia – opisujące tęsknotę za światem, który znika bezpowrotnie.
W Polsce szybko zrozumiemy znaczenie tego słowa, gdy w ciągu najbliższych dekad znikną z krajobrazu sosny, najpopularniejszy gatunek drzew, i przyjdzie rozstać się z ulubioną bulwą Polaków, czyli ziemniakami. Burze piaskowe mieliśmy już w tym roku, zasilane rodzimym piaskiem, nie z saharyjskiego importu.
Do tego dokładają się wieści polityczne – Szczyt Klimatyczny COP 25 w Madrycie zakończył się niczym, zawiedliście nas, mówiła na zakończenie obrad Zuzanna Borowska w imieniu organizacji młodzieżowych. Bo i rzeczywiście ponad ćwierć wieku istnienia Ramowej Konwencji ds. Zmian Klimatycznych ONZ nie przyczyniło się do zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych. Przeciwnie, od początku XXI w. nastąpiło wielkie przyspieszenie.
Nasz dom płonie
Może więc rację mają kolapsolodzy wieszczący, że koniec koniec świata jest coraz bardziej nieuchronny, o ile jakimś cudem nie weźmiemy się do roboty, by powstrzymać niekorzystne zmiany. Greta Thunberg, nastoletnia szwedzka aktywistka, zna rozwiązanie, przedstawiła je już rok temu podczas Szczytu Klimatycznego COP24 w Katowicach:
Musimy trzymać paliwa kopalne w ziemi i musimy skoncentrować się na równości. Jeśli w ramach obecnego systemu nie można znaleźć rozwiązań, być może należy zmienić system.
Tak samo mówi papież Franciszek i niczego innego, choć bardziej złożonym językiem, nie mówią naukowcy. Thunberg przez swój upór i upraszczanie komunikatu wyrosła na współczesną Joannę d’Arc – głos szczerości i naiwności, z którym nie należy dyskutować, tylko za nim podążyć.
Rozwiązanie w polityce
Pełna zgoda. Jest wszakże z prostą i obiektywnie słuszną receptą Grety Thunberg pewien problem. Jej realizacja wymaga uruchomienia procesu politycznego, którego stawką jest budowa systemu ekologicznej socjaldemokracji – tylko w takim modelu da się pogodzić cele ekologiczne z celami sprawiedliwości społecznej.
Czy taki system jesteśmy w stanie stworzyć, skoro wisi nad nami widmo apokalipsy i braku czasu? I tu jest właśnie największy problem z myśleniem katastroficznym – które jest szczególnym, skrajnym przypadkiem myślenia technokratycznego. Opiera się ono na pewności scenariusza rozwojowego (w tym przypadku pewności katastrofy), więc wzywa do natychmiastowych podpowiadanych przez naukę i ekspertów działań.
Pokusa autorytaryzmu
Wynikająca z takiego myślenia bezalternatywność prowadzi do eliminacji polityki, zwłaszcza polityki demokratycznej, i skłania do poszukiwania rozwiązań kuszących szybką skutecznością. Stąd pokusa oświeconego autorytaryzmu, który najlepiej poradzi sobie z sytuacją ekologicznego stanu wyjątkowego.
Problem w tym, że autorytaryzm do mobilizacji zasobów i społecznej energii musi używać zasobów, które nie gwarantują wcale rozwiązania głównego problemu – kryzysu ekologicznego – natomiast dają niemal pewną gwarancję doprowadzenia do apokalipsy w wymiarze politycznym, czyli wojen i eksterminacji.
Upolitycznienie końca świata
By uniknąć takiego scenariusza, niezbędne jest wyjście z myślenia apokaliptycznego i upolitycznienie kryzysu ekologicznego. Chodzi o podobny proces, jaki odbył się po II wojnie światowej w związku z zagrożeniem termojądrowym. Widmo atomowej apokalipsy ciągle wisi nad światem, w latach 80. w nieuchronność wojny termojądrowej wierzyła większość nastolatków w USA i Wielkiej Brytanii.
Dotychczas wojny takiej udało się uniknąć dlatego, że ludzie tacy jak Herman Kahn zaczęli ją „odapokaliptyczniać”, przyjmując, że nawet jeśli dojdzie do wojny, to nie doprowadzi ona do zagłady ludzkości – jakaś część zawsze przetrwa i o niej trzeba myśleć. To właśnie myślenie o tych, co przetrwają, doprowadziło do rozwoju scenariuszy reakcji na ewentualny atak, a dalej umożliwiło podjęcie dialogu między największymi adwersarzami: USA i ZSRR, z czerwoną linią włącznie, mającą na celu natychmiastową wymianę informacji.
Optymizm apokalipsy
W przypadku kryzysu ekologicznego chodzi o odwrotną sytuację – upolitycznienie groźby apokalipsy atomowej uchroniło przed nią przez brak działania (nikt nie użył broni termojądrowej). Upolitycznienie groźby apokalipsy ekologicznej ma uruchomić adekwatne działanie, czyli zbudowanie nowego systemu społeczno-politycznego, owej umownej ekologicznej socjaldemokracji lub krócej: demokracji ekologicznej.
Jak zdemistyfikować apokalipsę? Ciekawą próbę podjął historyk Dagomar Degroot, autor znakomitej historii Holandii w czasie Małej Epoki Lodowej, „The Frigid Golden Age”. W opublikowanym niedawno eseju „Little Ice Age lessons” Degroot przekonuje, że warto spojrzeć w przeszłość w sposób, w jaki ludzie radzili sobie z wcześniejszymi kryzysami ekologicznymi.
The past tells us that when climatic trends make it impossible to live in the same city, grow food in the same way or continue existing economic relationships, the result for a society is not invariably crisis and collapse. Individuals, communities and societies can respond in surprising ways, and crisis – if it does come – could provoke some of the most productive innovations of all. Those responses, in turn, yield still more transformations within evolving societies. If that was true in the past, it is even more true today, as seismic political and cultural changes coincide with the breakneck development and democratisation of artificial intelligence, synthetic biology and other revolutionary technologies.
No właśnie, do roboty:
The future is hard to predict – perhaps harder than it ever was – and both collapse and prosperity seem possible in the century to come. So let us approach the future with open minds. Rather than resign ourselves to disaster, let us work hard to implement radical policies – such as the Green New Deal – that go beyond simply preserving what we have now, and instead promise a genuinely better world for our children.
Groźba apokalipsy jako powód do optymizmu? Czemu nie, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie.