Przystawka czy deser, czyli ożywianie lewicy
Gdyby lewica w naszym kraju była tak żwawa jak teksty Rafała Wosia i Michała Sutowskiego, Polska byłaby krajem socjalistycznym. Ale dlaczego nie jest i długo nie będzie, wynika właśnie z tych tekstów. Bo choć autorzy ostro z sobą polemizują, ich teksty łączy jedno: poszukiwanie wielkiego nieobecnego, czyli podmiotu lewicowej polityki.
Nie będę powtarzał argumentów Rafała Wosia i Michała Sutowskiego. W sensie taktycznym zgadzam się z Sutowskim – w perspektywie najbliższych wyborów trzeba zbudować wybieralny front na scenie politycznej, która będzie swe centrum przesuwać na prawo. Platforma widząc szansę na odbicie władzy, będzie walczyć o elektorat PiS, co siłą rzeczy zmusza ją do przejęcia części pisowskiej argumentacji. Szansą Nowoczesnej jest odbudowanie zaufania swego pierwotnego elektoratu przez powrót do argumentów liberalnych. Zostaje miejsce na ofertę lewicową. Pytanie, jak silny będzie na nią popyt w ramach istniejącej struktury elektoratu.
W wymiarze strategicznym zgadzam się z Rafałem Wosiem. Jego postulaty odczytuję jako konieczność poszerzenia pola polityki przez jak najszersze włączenie do niej dziś w polityce nieobecnych, naszej milczącej większości stanowiącej połowę uprawnionych do głosowania. Polska polityka zmieniłaby się radykalnie, gdyby aktywność polityczna wzrosła z dzisiejszych 50 do 70-80 proc. Wtedy polityka przestałaby być grą zdominowaną przez klasę średnią, a w istocie przez inteligencję. Nikomu jeszcze, z wyjątkiem być może Andrzeja Leppera, nie udało się skutecznie dotrzeć do naszej milczącej większości. Czy ma na to szansę lewica?
Kilka lat temu, komentując w „Krytyce Politycznej” plan Michała Boniego „Polska 2030”, pisałem, że polityczna bierność jest ceną, jaką zapłaciliśmy za transformację. Jej skutkiem była długotrwała dezaktywizacja zawodowa ok. połowy zdolnych do pracy obywateli Polski (niska, najniższa bodaj w Europie przez wiele lat aktywność zawodowa była równie destrukcyjna społecznie i politycznie co wysokie bezrobocie). Wykluczenie ekonomiczne i społeczne idzie w parze z wyłączeniem politycznym. O ile wskaźniki włączenia ekonomicznego poprawiły się, to jednocześnie okrzepły struktury wykluczenia społecznego i kulturowego skutecznie utrudniające włączenie polityczne całych fragmentów naszego społeczeństwa.
W rezultacie nasza milcząca większość jest nie tylko bierna politycznie, ale także nieobecna w kulturze i społecznej wyobraźni warstw kształtujących publiczny dyskurs. Dlatego też sfera polityki i podmiotowości politycznej odnosi się do fragmentu rzeczywistości społecznej, co nie tylko osłabia legitymizację władzy i instytucji publicznych, ale także prowadzi do nieefektywnych polityk publicznych. Różnorodne próby „demokratyzacji demokracji” przez mechanizmy konsultacji i partycypacji zamiast rozwiązać problem, stały się kolejnymi instrumentami umacniania systemu.
O ile I Rzeczypospolita była demokracja szlachecką, to III Rzeczpospolita stała się demokracją inteligencką, z fasadą inkluzywnej demokracji liberalnej, lecz w praktyce z systemem czerpiącym energię z eksploatacji całych rzesz wykluczonych (w uproszczeniu tzw. roszczeniowa niższa klasa pracownicza). Jarosław Kaczyński postanowił sprawdzić ten system, ale nie przez poszerzenie pola reprezentacji i podmiotowości, tylko dalsze jego zawężenie do polityczno-ideologiczno-gospodarczej oligarchii.
Nie wystarczy odsunąć PiS od władzy i przywrócić demokrację inteligencką, żeby nad Wisłą zapanował spokój. Bo nawet gdyby siły lewicy przejęły w tym systemie władzę, nie będą w stanie realizować lewicowego programu. Peryferyjne państwo nie ma wystarczających zasobów, by prowadzić skuteczną konfrontację z globalnym kapitałem. Polityka renacjonalizacji gospodarki w państwie peryferyjnym oznaczać może jedynie kohabitację z kapitałem, w której polityczno-gospodarcza oligarchia w zamian za udział w zyskach z akumulacji gwarantuje utrzymanie społeczeństwa w dyscyplinie, potrzebnej dla zapewnienia owej akumulacji. Zwieńczeniem tej drogi jest narodowy socjalizm w służbie globalnego kapitału.
Adekwatna odpowiedź polityczna możliwa jest tylko na poziomie struktury tak silnej jak przyszła Republika Europejska, która powinna być dziś takim samym strategicznym celem lewicy jak pod koniec wieku strategicznym celem socjalistów było niepodległe państwo. Utopia? Być może, ale bez niej debacie o przyszłości lewicy grozi to, że nie wyjdzie poza kulinarne metafory i spór o wyborczą taktykę.