„Jezioro”, czyli czekając na apokalipsę
Będzie trochę katastroficznie. W powietrzu wyraźnie unosi się zapach apokalipsy. Wojna przestaje być jedynie opowieścią z dalekich krajów, coraz częściej jest przedmiotem obaw dręczących mieszkańców „cywilizowanego” świata.
O trzeciej wojnie światowej pisze i francuski „NouvelObs”, i czeski „Respekt”. We Wrocławiu, podczas warsztatów foresightowych, w zeszłym miesiącu tworzyliśmy mapę pojęć dominujących w kontekście hasła „rok 2036″. W powstałej chmurze tagów „wojna” zajmowała centralne miejsce. Sam zresztą już w 2014 r. zaproponowałem kilku wydawcom książkę „Jak rozpętałem III wojnę światową”, ale temat im się nie spodobał. Teraz widzę, że rzeczywistość jest szybsza od pomysłów pisarskich i wyobraźni szefów wydawnictw.
Atmosferę tę doskonale wyczuwa teatr. W ubiegłym roku „Nie-boska komedia” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki wywołała wielkie poruszenie podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Wczoraj w TR odbyła się premiera „Jeziora” Michaiła Durnienkowa w reżyserii Yany Ross. Sztuka nie o wojnie, lecz o przeczuciu nadciągającej apokalipsy.
Zwarte, dynamiczne przedstawienie ze świetnym Dawidem Ogrodnikiem w głównej roli. Zaczyna się i kończy pytaniem: „czego nie chciałbyś robić w chwili apokalipsy?”. Nie to pytanie jednak narzuca niepokój przed zbliżającym, niemożliwym do wyobrażenia kresem. Apokalipsa nie musi oznaczać końca świata w sensie absolutnym, lecz po prostu koniec świata znanego dotychczas. Na przykład koniec świata, w którym centralną siłą stabilizującą rzeczywistość była klasa średnia.
Ten świat rzeczywiście odchodzi w przeszłość, piszę o tym więcej w tekście opublikowanym w programie „Jeziora”. Poniżej końcowy fragment:
Ten jednoczesny rozpad struktury społecznej i destrukcyjne dla rynku pracy przekształcenia gospodarczo-technologiczne powodują, że radykalnie zmienia się przestrzeń polityki. Wystąpienia oburzonych na całym świecie na początku drugiej dekady XXI w., które można nazwać buntem prekariatu, nie doprowadziły do rewolucji. Niezależnie, czy w krajach demokratycznych, czy w dyktaturach nie wytworzyły one programów ani spójnych ideologii, które byłyby podstawą nowej artykulacji politycznej wyrażającej interes tej prekariatu. Fenomen hiszpańskiej partii Podemos, choć ciekawy, nie zmienia ogólnej arytmetyki politycznej.
W istocie bunty z początku dekady utorowały drogę do eskalacji polityki populistycznej. Kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych z zaskakującym znaczeniem w niej Donalda Trumpa i Berniego Sandersa, dynamiczny wzrost poparcia dla Frontu Narodowego we Francji, kariera Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) w Wielkiej Brytanii, triumf Prawa i Sprawiedliwości oraz zaskakująco dobry wynik Kukiz’15 w Polsce, integracja społeczeństwa rosyjskiego wokół Władimira Putina to tylko kilka spektakularnych przykładów przejmowania autentycznej energii gniewu i poczucia nadchodzącej apokalipsy przez siły, które potrafią zaoferować odpowiedź na egzystencjalny lęk. Odpowiedź ta nie daje rozwiązania, bo nie istnieje ono w repertuarze klasycznej polityki. Wskazuje jednak winnych nieszczęść, zapewnia poczucie wspólnoty i mobilizuje.
Reakcyjny populizm klasy średniej przeczuwającej nadchodzącą apokalipsę przed tą apokalipsą nie uchroni, może ją tylko przyspieszyć, bo gdy okaże się, że nie istnieją rozwiązania strukturalnych problemów, jedynym sposobem na utrzymanie władzy i wspólnoty będzie mobilizacja wojenna. Wystarczy spojrzeć na to, co robi Władimir Putin, i na to, jak François Hollande konsoliduje swoją władzę we Francji. O tym, jakim paliwem zasila swój projekt Jarosław Kaczyński, przekonujemy się codziennie.
Wszystko wskazuje, że nie nadchodzi rewolucja, która dostosowałaby strukturę polityczną do zmieniającej się struktury gospodarczej i społecznej. Raczej mamy do czynienia z pełzającym stanem nadzwyczajnym zawieszającym w praktyce funkcjonowanie demokracji, co być może jest tylko przygrywką do wojny domowej o kurczące się zasoby i ład społeczny w epoce po upadku klasy średniej. Upadku, który ona sama przyspieszy zgodnie z opisywaną przez Rene Girarda logiką nasilającej się przemocy uruchomianej wobec produkowanych przez populistycznych polityków Innych: komunistów, złodziei, imigrantów, szpiegów.
„Jezioro” wprowadza jednak do myślenia o apokalipsie niezwykle istotny wątek – mimo licznych historycznych doświadczeń nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie kresu, przełomu, bo jak w „Piosence o końcu świata” Czesława Miłosza (także pomieszczonej w programie) do końca nie wierzymy, że koniec nadejdzie, gdy on już właśnie trwa.
Nie potrafimy sobie wyobrazić, jak krucha jest cywilizacja i jak łatwo coś, co nazywamy społeczeństwem, może zamienić się w „stan natury”: anomii, zerwania więzi, wojny wszystkich ze wszystkimi. I ciągle żyjemy przekonaniem, że będzie dobrze jak kiedyś. Być może będzie dobrze, ale na pewno nie tak, jak było kiedyś.