Młodzi, polityka i demokracja
Z młodymi zawsze są problemy. Gdy w 2012 r. wyszli na ulice, protestując przeciwko ACTA, nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego manifestują, skoro z badań wychodziło, że nie będą. Dziś zastanawiamy się, dlaczego nie protestują i nie dołączają do marszów KOD tak tłumnie jak przed laty.
Temat podejmuje „Kultura liberalna”, a ponieważ jeden z autorów, Wojciech Engelking, odwołuje się do mojego „Buntu Sieci” z 2012 r., wywołany do odpowiedzi dorzucę swoje trzy grosze.
Engelking odwołuje się tak jak ja do manifestu „My, dzieci Sieci” Piotra Czerskiego, w którym pada:
Być może nie nazwaliśmy tego dotąd, być może jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy – ale tym, czego chcemy, jest chyba po prostu prawdziwa, realna demokracja.
Cóż w tym przypadku znaczy realna demokracja? To system, w którym w legalny sposób można zabiegać o swoje interesy. Oczywiście najpierw trzeba mieć świadomość tego interesu.
Młodzi odkryli go w 2012 r., gdy dostrzegli, że majstrowanie przez polityków przy internecie prowadzi do egzystencjalnego wręcz zagrożenia, bo Sieć stała się dla nich przestrzenią autonomii (a potrzeba autonomii jest potrzebą fundamentalną), bo (cytat z „Buntu”):
w realnej rzeczywistości nie ma dla nich miejsca. Kolejne miejsca są „modernizowane” i kolonizowane: przaśne boiska ustępują przed nowoczesnymi orlikami, odrapane sale sportowe znikają zastąpione „wypasionymi” halami. Statystyki się cieszą, młodzi mniej, gdy od- krywają, że dostępu do ich, jak im się wydawało, przestrzeni strzeże cieć. Wszak wpakowano w nową infrastrukturę tyle kasy, że strach wpuścić młodych bez kontroli. Jeszcze coś popsują.
Niestety, lekcja 2012 r. nie została odrobiona, teraz nieco dłuższy fragment z 2012 r.
Świat coraz bardziej zaczyna przypominać Warszawę, miasto poszatkowane zamkniętymi osiedlami, gdzie przestrzeń publiczną w imię walki z przaśnością sprywatyzowano. Gdy piszę te słowa, ważą się losy skłotu Elba, jednego z ciekawszych miejsc na kulturalnej mapie stolicy. W czym problem, pyta jednak prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz? Przecież w mieście nie brakuje miejsc w noclegowniach dla bezdomnych.
Trudno o lepszy przykład autyzmu władzy próbującej kontrolować świat, który coraz bardziej kontroli się wymyka. Im bardziej jednak ten świat się oddala, tym kontrola staje się ściślejsza. I mniej skuteczna. W odpowiedzi powstają nowe formy podmiotowości, które zaskakują nawet wytrawnych badaczy, by przypomnieć charakterystyki liderów „actawistów”. Kim oni są: nowoczesnymi patriotami czy zalążkiem przyszłej faszystowskiej falangi, a może zwykłymi oportunistami? Mogą być wszystkim, bo są samoformującym się tworzywem wypełniającym dostępną przestrzeń rzeczywistości. Od tej właśnie rzeczywistości zależy, jakiego kształtu nabierze dość ciągle bezkształtna masa.
Statystyka jest tu bezradna, bo w ogóle jest bezradna wobec sieci. Tą rządzi inna dynamika, szczęśliwie coraz więcej na ten temat wiemy. Szkoda tylko, że tak niechętnie z tej wiedzy w Polsce korzystamy, tkwiąc ciągle w kategoriach nadających się do opisu społeczeństwa przemysłowego. Coś się wydarzyło i coś się dzieje. Tej dojmującej świadomości nie zasłonią ani statystyki, ani arogancja-ignorancja władzy. Coraz więcej osób pyta, czyje są miasta? Czyja jest przestrzeń publiczna? Czyje jest państwo? Coraz większej rzeszy nie wystarcza już przaśny grill i ciepła woda, to było dobre dekadę temu, na czas wytchnienia po najtrudniejszym etapie transformacji. W końcu na ulicę wychodzą młodzi, by z dziecięcą naiwnością odważyć się i krzyknąć: król jest nagi!
Bo rzeczywiście, ci młodzi są żywym dowodem „the biggest market failure”, największej klęski ideologii wolnego rynku i polskiego realnego kapitalizmu. Przez lata przy pomocy swych rodzin inwestowali w siebie, podejmując lepsze i gorsze studia, takie, na jakie było ich stać i jakie oferował rynek. Przez lata zachęcaliśmy ich do tego. Dziś oni nie mają pracy, a gospodarka mimo tak gwałtownej poprawy kapitału ludzkiego jak była nieinnowacyjna, tak nadal tkwi w tym stanie. Rynek, jak mówi teoria, zapewnia optymalną alokację zasobów. W tym przypadku zawiódł zupełnie, prowadząc do katastrofalnego marnotrawstwa zgromadzonego takim wysiłkiem i trudem kapitału. To nie rynek jednak jest winny, tylko ludzie, którzy ochoczo powierzyli mu swoje obowiązki.
Jak podczas każdej bańki inwestycyjnej, gdy drobni ciułacze w końcu tracą, zyskują spekulanci, sprzedawcy papierów dłużnych bez pokrycia – bezwartościowych dyplomów wyższych uczelni, ewangelizatorzy modernizacyjnego cudu, obwoźni handlarze intelektualnej tandety, wędrowni dystrybutorzy bullshitu. By jednak przypomnieć intuicję cytowanego wcześniej Harry’ego Frankfurta: wszyscy mieliśmy tego świadomość, wszyscy w tym uczestniczyliśmy. Bańka pękła, bullshit się rozlał, musimy posprzątać. Udawanie, że nic się nie wydarzyło, nie odświeży atmosfery. Buntu sieci nic nie powstrzyma.
Właśnie mijają cztery lata od tamtego czasu, żaden z problemów wyartykułowanych podczas ACTA nie został systemowo rozwiązany, przeciwnie – jak przypomina Engelking, pojawiły się kolejne ogniska zapalne w ważnych dla młodych punktach. To np. zaangażowanie w sprawy uniwersytetu i inicjatywa Uniwersytetu Zaangażowanego.
W takiej sytuacji sporą część energii zagarnęły ugrupowania antysystemowe, żadna w tym tajemnica. Te, które bronią zasad, kojarzą się wielu młodym jako obrońcy niereformowalnego systemu, którego cechą nie jest jednak, jakby chciał Jarosław Kaczyński, postkomunizm, tylko postkomunistyczny i postsolidarnościowy gerontoptariarchat (o tym więcej Rafał Matyja w tej samej „KL”).
Strategicznie problem jest jednak znacznie poważniejszy, o czym przypomniał dwa tygodnie temu „The Economist” w raporcie o młodych.
W krajach takich jak Polska na ich niekorzyść pracuje demografia. Na Węgrzech już są wysysani netto przez pokolenie swych dziadków i rodziców, w Polsce na razie w ramach mechanizmów demokratycznych ich głos ma coraz mniejsze liczebnie znaczenie, ale jak obniżymy wiek emerytalny, zaczniemy i wysysać netto. Starzy dysponujący bezwzględną większością przeforsują wszystko, co chcą – pisowska maszynka do głosowania realizująca wolę tyranii większości to dla młodych obraz konsekwentnej ewolucji systemu, a nie wizja zagrożenia dla jego działania.
W takiej sytuacji o wiele czarniejszym scenariuszem niż obecne rządy PiS jest wzrost zainteresowania młodych polityką przy jednoczesnej trwałej utracie wiary w demokrację jako skutecznego mechanizmu walki o interesy. Napięcia międzygeneracyjne zawsze były paliwem napędzającym przemiany polityczne, teraz jednak po raz pierwszy ćwiczymy je w sytuacji, gdy pokolenie wchodzące jest mniej liczne od pokoleń schodzących.
Zamiast pytać, dlaczego młodzi tłumnie nie popierają KOD, i martwić się lub cieszyć, w zależności od opcji, lepiej zacznijmy razem z nimi poważną dyskusję, jak w ogóle ma wyglądać polska polityka w szybko starzejącym się świecie. Bo nie wiadomo, co gorsze: czy to, że zostawią nas z tą polityką samych, czy to, że zaczną ustawiać świat po swojemu, nadrabiając słabość liczebną siłą fizyczną.