Rewolucja. Czas manifestów

Rozdział 1.0

Plik pdf

Rewolucja. Czas Manifestów

My, dzieci sieci – my, którzy dorastaliśmy z Internetem i w Internecie – jesteśmy pokoleniem, które przyjęte kryteria tego terminu spełnia niejako na odwrót. Nie doświadczyliśmy impulsu ze strony rzeczywistości, ale przekształcenia się samej rzeczywistości; nie łączy nas wspólny, ograniczony kontekst kulturowy – ale poczucie wolności jego wyboru i samodefinicji. Pisząc te słowa mam świadomość nadużycia, jakiego do- puszczam się używając zaimka „my” -ponieważ nasze „my” jest płynne, nieostre, wedle starych kategorii: doraźne. Jeżeli piszę „my” – to znaczy: „wielu z nas” albo „niektórzy z nas”. Jeżeli piszę: „jesteśmy” –  to znaczy: „bywamy”. Piszę: „my” tylko dlatego, żeby móc o nas w ogóle napisać.

Tak zaczyna się manifest „My, Dzieci Sieci” autorstwa poety Piotra Czerskiego. Szybko został podchwycony jako główny tekst Buntu Sieci, wyrażający samoświadomość i wartości spajające uczestników protestów przeciwko ACTA. Wywołał on wielki entuzjazm wśród internautów. Tekst manifestu dostrzegły media zagraniczne, jego przesłaniem zainteresował się niemiecki „Die Zeit”, amerykański „The Atlantic”, w Internecie ukazały się jego przekłady na liczne języki: hiszpański, francuski, a nawet estoński.

Tekst ukazał się 13 lutego na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, a więc gdy energia rewolty już wygasała. Bardziej sceptyczni obserwatorzy wydarzeń przyjęli propozycję Czerskiego z dystansem. Adam Leszczyński z „Gazety Wyborczej” uszczypliwie punktował manifest, że głosząc pochwałę wolności nie dostrzega zniewolenia, jakie niesie potęga takich korporacji jak Facebook, monetyzujących prywatność swoich użytkowników.

Wojciech Orliński, też z „Gazety”, na swym blogu kpił z rewolucyjnej arogancji autora przypisującego Dzieciom Sieci wyjątkowe cechy i wartości, które są jednak niczym wobec heroizmu starszych pokoleń mających za sobą rok 1968:

Szczególnie głupim fragmentem wydało mi się: „nie ma w nas tej wynikającej z onieśmielenia pokornej akceptacji, jaka cechowała naszych rodziców –  przekonanych o nadzwyczajnej wadze spraw urzędowych i odświętnym interakcji z państwem”. Nigdy nie było takiej akceptacji ani u mnie, ani u moich rodziców. Jestem dzieckiem studentów z 1968, więc spokojnie można założyć, że nad moją kołyską częściej padały słowa „prasa kłamie” niż „a kuku”.

Musi boleć, gdy pojawia się gówniarz mówiący „ja” zamiast „my” z komunikatem: posuń się dziadku, zanim posuniemy ciebie. Bo choćby chełpił się nadmiernie, to jednak daje wyraźnie do zrozumienia, że coś istotnego się zmieniło, że nawet analogiczne doświadczenia starszych pokoleń nie są już doświadczeniami pokolenia, które musi ułożyć sobie życie po swojemu korzystając z dostępnych klocków, a więc także kapitalistycznego Facebooka. Co gorsza, daje do zrozumienia, że mądrość Orlińskiego, Leszczyńskiego i wielu innych wybitnych postaci mediów głównego nurtu wcale ich nie rajcuje, podobnie zresztą jak nie robią już wrażenia źródła tej mądrości. Stanisława Lema zaś czytają za karę w ramach szkolnych lektur, a nie z zachwytem, w jaki wpadali młodzi podczas lektury trzy dekady temu.

Manifest nie jest jednak analitycznym opisem rzeczywistości, tylko tekstem próbującym uchwycić w karby narracji chaotyczne, na razie, doświadczenie, którego intensywność zaskoczyła samych zaangażowanych. Raczej nie analizuje, lecz projektuje, próbując pogodzić doznania i emocje z dostępnymi pojęciami. Ponieważ pojęć brakuje, odwołuje się także do klisz. Ot, choćby: Wiemy, że potrzebne nam informacje znajdziemy w wielu miejscach, umiemy do nich dotrzeć, potrafimy ocenić ich wiarygodność. Przywykliśmy do tego, że zamiast jednej odpowiedzi znajdujemy wiele różnych i umiemy wyabstrahować z nich wersję, która jest prawdopodobnie najsłuszniejsza, odrzucając te, które sprawiają wrażenie mało wiarygodnych. Selekcjonujemy, filtrujemy, zapamiętujemy ? i jesteśmy gotowi wymienić zapamiętaną informację, kiedy pojawi się jej nowa, lepsza wersja.

Ponieważ „My, Dzieci Sieci” definiuje tożsamość nowego podmiotu w momencie jego historycznego stawania się, musi budować na różnicy: Dorastaliśmy z siecią –  i w sieci. To nas odróżnia, to czyni nieoczywistą z waszej perspektywy, ale istotną różnicę: my nie „surfujemy”, a sieć nie jest dla nas „miejscem” czy „wirtualną przestrzenią”. Sieć nie jest dla nas czymś zewnętrznym wobec rzeczywistości, ale jej równoprawnym elementem: niewidoczną, ale stale obecną warstwą przenikającą się z przestrzenią fizyczną.

A dalej, prawdziwy manifest musi definiować kluczowe wartości: Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury. Mamy poczucie, że to dzięki tej wolności sieć jest tym, czym jest – i że obrona jej wolnościowego kształtu jest naszym obowiązkiem wobec kolejnych pokoleń, takim samym, jak ochrona środowiska naturalnego.

Tekst Czerskiego jest świadectwem chwili i, oczywiście, można się nad nim pastwić, dowodząc łatwo, że oto młodzi odkrywają na nowo miłość i wolność, choć wiadomo, że istota miłości i wolności się nie zmieniła. A poza tym i tak czekolada Wedla smakowała lepiej, kiedy to my, starzy, byliśmy młodzi, a fabryka nosiła imię „22 Lipca”. Taka też była i moja pierwsza reakcja.

Potem jednak coś zaczęło nie pasować, niepokoić – przecież już o tym wszystkim, co manifestuje Czerski w imieniu Dzieci Sieci, kiedyś pisałem (polecam „Burzenie cyfrowego muru” z drugiej części książki). I co z tego? Najwyraźniej moje teksty nie były ich tekstami i nie uczestniczyły bezpośrednio w kształtowaniu się nowej podmiotowości. Pytanie wszakże, czy ich tekstem jest manifest Czerskiego? Nie wiemy, jeśli jednak spojrzeć na metryczkę, to okaże się, że autor „My, Dzieci Sieci” urodził się w 1981 r. Cóż, bunty młodych zawsze odbywały się pod hasłem, by nie wierzyć ludziom po trzydziestce.

I rzeczywiście, podczas lektury manifestu dostrzegłem ciekawy trop. Tekst, jak wspomniałem, ukazał się 13 lutego. W tym czasie czekał już na druk w POLITYCE złamany artykuł „Wirtualna wojna domowa”. Najwyraźniej nasze teksty powstawały w podobnym czasie, bez żadnej komunikacji z sobą. Bardzo jednak są do siebie podobne. Podobieństwo zasadnicze wynika z podstawowej konstatacji, że osią sporu jest konflikt między nowym, cyfrowym światem sieci a starym, analogowym światem hierarchii. Oto fragment „Wirtualnej wojny domowej”:

Stary, analogowy świat hierarchii starł się z nowym cyfrowym światem sieci. Zderzyły się dwie nieprzystające do siebie logiki działania, a polem starcia jest stosunek do informacji.

W tym samym czasie Czerski pisze:

Wychowani w sieci myślimy trochę inaczej. Umiejętność znajdowania informacji jest dla nas czymś równie podstawowym, jak dla was umiejętność odnalezienia w obcym mieście dworca albo poczty. Kiedy chcemy się czegoś dowiedzieć, jakie są pierwsze objawy ospy, czy rachunek za wodę nie jest podejrzanie wysoki albo dlaczego zatonęła „Estonia” –  podejmujemy działania z taką pewnością, z jaką prowadzi się samochód wyposażony w nawigację GPS.

Podobnie, ale nie tak samo… Eureka! Przecież wiemy doskonale, że nasi młodzi wcale tak dobrze nie radzą sobie z nowymi technikami przetwarzania informacji i krytyczną analizą treści. Owszem, tak młodych przedstawia obowiązujący stereotyp, a Czerski chętnie go wykorzystuje i jednocześnie utrwala. W rzeczywistości jednak Dzieci Sieci nie są niczym innym, niż produktem społeczeństwa stworzonego przez nas, dorosłych, w ramach Wielkiej Transformacji po 1989 r. To pierwsze pokolenie kształtowane przez Internet, medium uniwersalne, działające jednak w konkretnym, lokalnym doświadczeniu tworzenia się III Rzeczpospolitej. Tak więc w sposób naturalny Dzieci Sieci muszą być wypadkową oddziaływania 26 wszystkich tych sił: uniwersalizującego wpływu sieci i popkultury, dominujących w III Rzeczpospolitej ideologii i dyskursów, w końcu codziennej rzeczywistości.

Manifest „My, Dzieci Sieci” to projekcja ukrytego marzenia nas dorosłych o pierwszym pokoleniu wychowanym w wolnej Polsce – pokoleniu ludzi wolnych, świetnie wykształconych, nowoczesnych, bez kompleksów, przed którymi świat stoi otworem. Czyż Dzieci Sieci nie są generacją wielkiego modernizacyjnego skoku, którego głównym wektorem stał się wzrost aspiracji edukacyjnych i pięciokrotne zwiększenie liczby studiujących w porównaniu do czasów PRL?

Zafascynowani swoim dziełem stworzyliśmy mit o Dobrym Dzikim – Cyfrowym Tubylcy, który przesłonił nam rzeczywistość. Zamiast zastanawiać się, jak możliwy jest prawdziwy boom edukacyjny bez bibliotek i publicznych repozytoriów wiedzy, zachwycaliśmy się egzotycznymi opowieściami o tym, jak Dzieci Sieci potrafią wszystko znaleźć w Internecie (a skoro tak, to po co się wysilać i budować uczciwą infrastrukturę).

Zamiast rozwijać powszechną i otwartą infrastrukturę kultury, zamieniliśmy domy kultury w supermarkety, oferujące za pieniądze „usługi kulturalne”. Dzieci przestały być podmiotem twórczego rozwoju, lecz stały się przedmiotem inwestycji służących akumulacji kapitału ludzkiego. Przemiana ta nie zakłóciła naszego zadowolenia z siebie, bo woleliśmy zachwycać się barwnymi opowieściami o kulturowych niszach tworzonych przez młodych w sieci, fascynując się ich kreatywnym potencjałem.

Zamieniliśmy szkoły w fabryki kapitału ludzkiego, które po kolejnych falach standaryzacji programów i twórczego rozwoju systemu testowego stały się de facto fabrykami proletariatu pozbawionego podstawowych kulturowych, humanistycznych kompetencji. Skoro jednak wskaźniki w międzynarodowych testach PISA (Programme for International Student Assessment) oceniających osiągnięcia gimnazjalistów rosną, a nasi młodzi wygrywają w konkursach młodych naukowców i zawodach informatyków, to znaczy, że wszystko jest w porządku.

Być może nie rozumiemy ich do końca, skoro jednak spełniają nasze marzenia i gwarantują zwrot inwestycji (podliczmy szybko: języki, Internet, korepetycje, kursy, zajęcia sportowe i kulturalne, ciuchy i gadżety), to przecież nie jest najważniejsze.

Tak, Dzieci Sieci to dzieci naszych marzeń. Jasne, muszą się trochę zbuntować, takie prawo młodości, jeśli jednak robią to z wdziękiem i w granicach prawa? Przeraziło nas nieco, gdy dzieci wyszły na ulicę, szybko jednak okazało się, że nawet protestują w wymarzony sposób: grzecznie, racjonalnie, nie paląc rodzicom samochodów i sklepów. Mimo to niepokój pozostał, bo jednak w końcu odważyli się pokazać razem, wyrazić się swoim, często nieudolnym, pożyczonym z naszych fantazmatów głosem. I zaczęli żądać tego, cośmy im przecież już dawno dali. Jak bowiem można w wolnej Polsce domagać się wolności?

Dobry Dziki dla podstarzałych rewolucjonistów stał się jeszcze lepszym Dzikim. Dla innych przemienił się w barbarzyńcę, pirata, złodzieja, bolszewika, kibola, żula pragnącego wolności bez odpowiedzialności, sięgającego po czyjąś własność bez zapłaty; chama, co bluzga w Internecie nie znając szacunku dla dorosłych; nieuka, który nie potrafi gramatycznie i ortograficznie złożyć kilku słów. Skąd ta wściekłość?

Bunt Sieci ujawnił bowiem, że zwrotu inwestycji nie będzie. Pokazał, że całe to ględzenie o społeczeństwie wiedzy, gospodarce opartej na innowacyjności, cały ten polski boom młodzieżowo-modernizacyjno-edukacyjny, przepraszam, boom inwestycyjny w kapitał ludzki, to po prostu bańka spekulacyjna żywiąca system, który nie kreuje większej realnej wartości.

Bańka pękła, nadszedł krach. Jak każdy kryzys, Bunt Sieci zagraża doraźnym interesom tych, którzy czerpali korzyści z chorego systemu, i otwiera szansę na zmianę w dłuższej perspektywie, szansę na wyjście z Matriksu urojeń o cudzie podrabianej modernizacji na gapę.

Ważne newsy, kompetentne analizy.
Subskrypcją Premium podzielisz się z Bliskimi.

Wypróbuj za 11.90 zł