Miasto: klasy, kultura i władza

Lublin, kolejka do kultury, czyli 700-lecie miasta i spektakl Janusza Opryńskiego, fot. Jakub Mróz

Richard Florida, autor słynnej koncepcji klasy kreatywnej, w najnowszej książce ostrzega: nadszedł nowy kryzys miejski. W swym pesymizmie jest bardziej wiarygodny niż 15 lat temu, gdy z radością wieszczył przyszłość miast opartych na innowacyjności i kreatywności.

Warto mieć jego słowa w tyle głowy podczas polskich dyskusji o tym, jak kultura zmieniła nasze miasta. We Wrocławiu niedawno zakończyła się konferencja o efekcie Europejskiej Stolicy Kultury.Konferencja „Miasto i kultura” podsumowała trwający od 2007 r. proces starań 11 polskich miast o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury oraz późniejszą realizację programu przez zwycięską metropolię – Wrocław. Przez wiele lat miałem okazję temu procesowi się przyglądać, a program ESK Wrocław 2016 współtworzyłem jako kurator projektu „Miasto przyszłości / Laboratorium Wrocław”. Co innego jednak bezpośrednie zaangażowanie, a co innego próba spojrzenia przez okulary zobiektywizowanych metod badawczych.

Serdecznie polecam szczegółowe raporty, można się z nich wiele dowiedzieć. Tu chciałem zwrócić szczególną uwagę na wyniki, jakie zaprezentował podczas konferencji dr Michał Cebula, socjolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. Tytuł brzmi nieco zniechęcająco: „Mieszkańcy miasta w polu społecznym. Wzory uczestnictwa w kulturze a sieci społeczne i struktura klasowa”. Nie warto się zniechęcać, bo pod spodem kryje się żywa wiedza o mieście i jego mieszkańcach widzianych nie jako abstrakcyjne jednostki, lecz konkretne osoby różniące się między sobą na wiele sposobów. Ciągle jednym kluczowych czynników są różnice klasowe, czyli status społeczno-ekonomiczny.

Różnice te przekładają się na różne praktyki uczestnictwa w kulturze, różne sposoby uczestnictwa w konsumpcji i różne potrzeby w stosunku do przestrzeni miejskiej i publicznej infrastruktury. Różnice te są przyczyną konkurencji, a nawet konfliktów, na które przestrzeń miasta elastycznie odpowiada, dostosowując się niejako do potrzeb (choć dostosowanie to nigdy nie ma w pełni optymalnego charakteru, często jest wynikiem dominującej pozycji jednej grupy i wykluczenia grupy słabszej, dysponującej mniejszymi zasobami i kapitałami).

W swym badaniu dr Cebula konfrontował wzory praktyk kulturowych (wyodrębnione zostały cztery kategorie: wycofani, kulturalni, spacerowicze i gastroentuzjaści) ze strukturą klasową (trzy kategorie: A – wyższe kadry kierownicze itp., B – technicy, pracownicy usług, C – robotnicy, niewykwalifikowani pracownicy usług). Nie zaskakuje, że wzór zachowań „kulturalnych”, polegający m.in. na uczęszczaniu do instytucji kultury, dominuje w kategorii A (47 proc.), a najwięcej wycofanych jest (31 proc.) w kategorii C. Problem polega na tym, że dominujący sposób myślenia o miejskiej kulturze narzucany jest przez dysponujących najsilniejszym głosem przedstawicieli kategorii A. Oni też ze względu na swój kapitał społeczny mają największy wpływ na bieg spraw miejskich, m.in. na inwestycje, również w kulturę i jej infrastrukturę (teraz już prowadzę własną interpretację, wykorzystując jedynie wyniki Michała Cebuli).

Na ile tak definiowana alokacja środków publicznych jest optymalna? I na czym miałaby polegać optymalizacja? Czy na oczekiwaniu, że najlepiej, gdyby wszyscy chodzili do teatru, a nie chodzą, bo nie ma wystarczającej liczby miejsc oraz wystarczająco aktywnych strategii pozyskiwania widzów przez instytucje? Czy też uznać należy, że różne formy praktykowania kultury są jednakowo prawomocne i zasługują na podobną uwagę władz miasta?

To dobry moment, żeby przywołać Richarda Floridę. W najnowszej książce „The New Urban Crisis” rozlicza się również z własnym optymizmem, który kazał mu rekomendować włodarzom miast, by inwestowali w kulturę, jaka podoba się kategorii A, czyli umownie klasie kreatywnej. Bo to ona ciągnie rozwój miast. I generalnie tego przekonania Florida nie zmienia, natomiast przyznaje, że nie docenił innego procesu: wzrostu nierówności społeczno-ekonomicznych oraz rozrostu sfer wykluczenia.

Okazało się, że najbardziej „kreatywne” amerykańskie miasta są również najbardziej rozwarstwione. Co zaczyna już przekładać się na politykę. Wykluczeni zaczynają się sprzeciwiać i głosują inaczej, niżby sobie klasa kreatywna w swej masie życzyła. W polskich metropoliach proces rozwarstwienia nie poszedł tak daleko jak w USA. Faktem jednak jest, że w strukturze zatrudnienia pracownicy zawodów, jakie Florida określa kreatywnymi (od nauczycieli po programistów i naukowców), tworzą już grupę ok. 30 proc. osób w wieku produkcyjnym Wrocławia, Krakowa czy Poznania. W Warszawie odsetek ten sięga 50 proc. (za analizami dr Katarzyny Wojnar). Stanowią oni silny elektorat decydujący o tym, że polskie metropolie są antypisowskie. Pytanie jednak, czy podskórnie nie rośnie temperatura resentymentu przedstawicieli kategorii B i C? (To wszystko w dużym uproszczeniu, bo w Polsce nakładają się na te podziały inne procesy). I czy nie osiągnie ona temperatury wrzenia podczas najbliższych wyborów samorządowych, a więc za rok?

Warto wczytać się uważnie w analizy socjologiczne efektu ESK, powinno być tam wiele podpowiedzi. Warto je czytać z Richardem Floridą w drugiej ręce, bo pokazuje, na czym polega strukturalny problem miast postindustrialnych, problem, z którym tak naprawdę nikt nigdzie sobie dobrze nie poradził (na co już od dawna uwagę zwracał Krzysztof Nawratek).

Czy to znaczy, że daliśmy uwieść się wizjom miast żyjących kulturą jako czynnikiem rozwoju? Nie, kultura ma znaczenie. Pod warunkiem, że pamięta się, że nie straciły klasy. Miasto i jego kultura mają charakter klasowy, co musi uwzględniać miejska polityka. Kto o tym zapomina, prędzej czy później zapłaci słony rachunek.