Przyszłość pracy. Reforma czy rewolucja?

Praca jest chora, poobijana przez kapitał ledwo może się pozbierać, bo brakuje jej mocnych sojuszników. W uzdrowieniu pracy Rafał Woś, autor świetnej książki „To nie jest kraj dla pracowników”, widzi szansę na uzdrowienie społeczeństw i gospodarek, a także na odnowienie lewicy.

A może jednak odwrotnie, projekt dla lewicy i świata powinien polegać na abolicji pracy, jak proponują dziś np. James Livingston i Franco Berardi „Bifo”, a przed stu laty proponował Paul Lafargue?

Jak to? Bez pracy nie ma kołaczy, wszelkie bogactwo bierze się z pracy, praca nadaje sens ludzkiemu życiu. Hm, zanim przejdę do rozmowy z argumentami Rafała Wosia, poczynić muszę rozróżnienie, jakiego nie ma wprost w jego książce. Chodzi o różnicę między pracą żywą, taką jak choćby analizował Stanisław Brzozowski, i pracę urzeczowioną, wyalienowaną – towarem będącym przedmiotem obrotu na tzw. rynku pracy.

Do tego rozróżnienia jeszcze wrócę, teraz czas na książkę Rafała Wosia. Nie będę powtarzał pochwał, jakie już wyliczył Michał Sutowski w recenzji w „Krytyce Politycznej”, podpisuję się pod nimi. Książkę świetnie się czyta, przy okazji dowiadując mnóstwa rzeczy – autor przeczytał wszystko z ekonomii, czego nie przeczyta nie tylko większość przeciętnych czytelników, ale nawet profesjonalnych ekonomistów. To, co przeczytał, odnosi jednak do przykładów z realnego życia, więc opowieść nie jest akademicką abstrakcją, tylko wywołuje żywy rezonans. Do lektury zatem.

Do lektury krytycznej, bo tylko taka ma sens i szansę posunąć dyskusję, na której Wosiowi zależy, do przodu. Zacznę więc od etykietowania. Książkę Wosia zaklasyfikowałbym jako dzieło reprezentujące myśl lewicową, ale reformistyczno-konserwatywną. Jest to dzieło reformistyczne, bo Rafał Woś nie zamierza rozwiązać problemu pracy poprzez eliminację głębokich, „genetycznych” źródeł jej choroby, czyli podporządkowania kapitałowi poprzez zniesienie kapitalizmu tylko proponuje naprawę kapitalizmu. Nie mamy więc do czynienia z propozycją socjalistyczną, tylko socjaldemokratyczną, polegającą na wprowadzeniu nowych instrumentów dyscyplinowania kapitału i wzmacniania klasy pracowniczej. Pojawia się więc powszechny dochód gwarantowany, praca gwarantowana, pomysły na nowe sposoby organizowania świata pracy dla zyskania większej mocy negocjacyjnej.

Te reformy mają służyć celowi konserwatywnemu – przywróceniu pracy pozycji podobnej, jaką miała przez złote trzydziestolecie po II wojnie światowej, bo tylko wówczas dobrze będą mieli nie tylko pracownicy, ale również cały system będzie sprawniej funkcjonował. Syty, pewny bezpieczeństwa zatrudnienia pracownik – to także dobry obywatel i konsument, bo przecież to konsumpcja kreująca efektywny popyt napędza machinę kapitalistycznego rozwoju. W tych reformistyczno-konserwatywnych ramach pojęciowych argumenty Rafała Wosia są precyzyjne i warte głębokiej analizy. Pozostaje zasadnicze pytanie o to, jak je realizować politycznie – czy rzeczywiście, jak przekonuje autor, kwestia pracy i jej uzdrowienia mogłaby być narracją służącą odnowie projektu lewicowego?

Tu pojawia się moja zasadnicza obawa – czy narracja reformistyczno-konserwatywna może być podstawą dla projektu lewicowego, który z definicji powinien mieć charakter progresywny, z komponentami rewolucyjnymi? Tzn. powinien polegać na głębokiej krytyce systemu i domagać się zmiany reguł jego działania. Sama definansjaryzacja, ukrócenie kapitału finansowego, urealnienie gospodarki, redystrybucja i przywrócenie godności pracy nie wystarczą, by podołać innym strukturalnym barierom rozwojowym, takim choćby jak kończący się dostęp do surowców, kryzys klimatyczny czy stan środowiska (zbliżanie się do barier wzrostu określonych granicami planetarnymi zdefiniowanymi przez Instytut Rezyliencji w Sztokholmie). Skoro nawet papież twierdzi, że doszliśmy do kresu, i przekonuje, że tylko głęboka rewolucja (kulturowa) może uratować ludzkość przed katastrofą, to rezygnacja na lewicy z rewolucyjnej narracji zaczyna pachnieć reakcją.

Istotą tej rewolucji ma być nie definansjaryzacja systemu, ale dekonsumeryzacja, czyli rezygnacja z modelu rozwoju opartego na konsumpcji i w rezultacie narastającym długu prywatnym, publicznym i środowiskowym. Taka rewolucja wymaga również rewolucji, a nie reformy pracy – rewolucji, czyli abolicji pracy wyalienowanej. Co nieuchronnie prowadzi do konkluzji, że projektem dającym lewicy szansę powrotu powinien być projekt demokratycznego socjalizmu, jaki np. proponuje Axel Honneth, a nie reformistyczno-konserwatywny projekt socjaldemokratyczny. Powód jest prosty – w narracji konserwatywnej i reformistycznej znacznie lepsze i bardziej wiarygodne są prawicowe populizmy, do tego mają emocjonalną moc płynącą z resentymentu.

Pisząc o rewolucji, nie mam na myśli przewrotu, jaki zafundowali w 1917 r. bolszewicy, tylko zmianę systemu od środka poprzez działanie polityczne podmiotu rewolucyjnego. Takim podmiotem w epoce nowoczesnej byli robotnicy i szerzej klasa pracownicza, bo to oni byli klasą kluczową dla reprodukcji systemu. Obecna słabość pracy wynika z faktu, że dziś klasa pracownicza, nawet jeśli jest ciągle potrzebna dla reprodukcji kapitału, to straciła polityczną siłę (o czym przekonująco Rafał Woś pisze). Pytanie, czy istnieje potencjalny podmiot rewolucyjny, którego siła płynęłaby z jego pozycji w strukturze reprodukcji społecznej i gospodarczej? Takim podmiotem są oczywiście kobiety. Strajk robotników na nikim już nie robi wrażenia, u bram zakładów pracy stoi rezerwowa armia robotów i sztucznej inteligencji. Strajk generalny kobiet jest w stanie obalić system.

Podsumowując, obecny kryzys kapitalizmu nie jest, jak przekonuje Rafał Woś, kryzysem pracy, tylko jest kryzysem patriarchatu w krańcowej fazie rozkładu, i degeneracji, w którym praca najemna jest kluczowym instrumentem reprodukcji hierarchii społecznej, opresji i podporządkowania. Trump, Erdoğan, Putin, Orbán i wszyscy inni mizoginistyczni macho u władzy będą tego systemu grabarzami, bo swymi decyzjami przyspieszają nadejście jego terminalnego kryzysu.

Czy zdołamy uratować się przed katastrofą? Nie wie nikt. Wiadomo natomiast, że odpowiedź zależy od politycznej świadomości i innowacyjności kobiet oraz ich gotowości do przejęcia odpowiedzialności za świat. I nie chodzi tu koniecznie o zastąpienie mężczyzn kobietami oraz zastąpienie kultury patriarchatu matriarchatem, tylko o wypracowanie nowej kultury, w której źródłem wartości nie jest eksploatacja pracy, tylko labour of love, żywa praca miłości wyrażająca się w trosce, solidarności, współpracy, twórczości.

Utopia? Oczywiście. Utopia, dla której alternatywą jest barbarzyństwo.

Nota:
Konkluzja jest oczywiście parafrazą tytułu broszury „Socialisme ou Barbarie. (La crise de la social-démocratie)”, pisanej przez Różę Luksemburg w więzieniu w 1915 r. Jej lektura sprawia dziś nie mniej ponure wrażenie, niż musiała sprawiać sto lat temu. Luksemburg pisała załamana zdradą socjaldemokratów, którzy dołączyli do nacjonalistycznej histerii i poparli wojenne szaleństwo, zakończone przemysłową rzezią I wojny światowej.

Broszura kończy się konkluzją, że skoro socjaldemokracja nie potrafi uczyć się z historii, musi sczeznąć i ustąpić miejsca ludziom na miarę nowego świata. Róża Luksemburg, jak przypomina Rafał Woś w swej książce, skończyła tragicznie. Naszkicowana przez nią alternatywa pozostała.