Porządkowanie opozycji, czyli orwellowski refleks Prezesa

Pomysł na porządkowanie opozycji pojawił się jeszcze przed wybuchłym w piątek przesileniem politycznym. Mówił o nim Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Niby wszystko brzmi dobrze, o ile ktoś w młodości nie odrobił lektur George’a Orwella.

Wystarczy spojrzeć na poniższy fragment:

Jarosław Kaczyński: W wielu krajach opozycja jest zinstytucjonalizowana. W Polsce, szczególnie w poprzedniej kadencji, panowało całkowite lekceważenie opozycji. Ludzie nie rozumieją, że opozycja pełni bardzo ważną rolę. Osoby, które kierują formacjami opozycyjnymi, mają bardzo niski status, jeśli chodzi o precedencję…

Pan chciałby przyznać liderom organizacji opozycyjnych jakiś specjalny status?
Jak najbardziej. Uważam, że powinni zostać specjalnie wyposażeni.

Chodzi o prawo do biura, limuzyny, jakieś przywileje?
To trzeba przemyśleć, ale osobiście uważam, że lider opozycji powinien mieć taki status jak wicepremier. Takie rozwiązania należy wprowadzić i wierzę, że przyczynią się do tego, że dyskurs polityczny w Polsce zmieni się dzięki temu. Dziś jest on na poziomie czystego szaleństwa.

Brakuje tylko jeszcze pytania, kto miałby namaszczać lidera opozycji – suweren, czyli większość parlamentarna? Pomysł instytucjonalizacji opozycji – w sytuacji braku szacunku i demontowania instytucji, jakie nie realizują woli politycznej obozu władzy – to narracja czysto orwellowska, w której używane słowa nabierają odmiennego znaczenia. „Wojna to pokój; wolność to niewola; ignorancja to łaska” – pisał autor „Roku 1984”. I „żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne” – to już współczesna żywa klasyka, czyli Jarosław Kaczyński w 2006 r.

Orwellowski rozum obecnej władzy powoduje, że karmi się ona takimi przesileniami politycznymi jak ostatni kryzys sejmowo-uliczny. Są one doskonałą pożywką dla retoryki odwracającej sens: to nieuporządkowana opozycja zaatakowała miłującą społeczny pokój władzę, a następnie do ataku wciągnęła uliczne warcholstwo. Po co? Żeby odsunąć legalnie namaszczony przez suwerena rząd realizujący obietnice złożone Polakom. Kto jest przeciw, jest przeciwko Polakom i realizuje jakiś swój niecny interes. A w najlepszym wypadku chce po prostu, tak po ludzku, wrócić do koryta, od którego został oderżnięty.

Z orwellowską retoryką nie można walczyć wprost, ona nie posługuje się kłamstwem, które można sprostować przywołując fakty, tylko kieruje się zasadą postprawdy (określenie zyskujące ostatnio na popularności). Różnica polega na tym, że kłamstwo uznaje prawdę, zasada postprawdy kategorię prawdy unieważnia. Istnieje tylko hiperrzeczywistość opisana tak dobrze przed laty przez Jeana Baudrillarda i jej przedstawienia w postaci symulakrów. Oczywiście przyjęcie postprawdy za zasadę organizującą sferę publiczną oznacza zgodę na cynizm i w konsekwencji nihilizm moralny. Wyraża się on w sprawach pozornie drobnych, jak zwolnienia L4 sędziów Trybunału, by nie wziąć udziału w ważny posiedzeniu i w systemowych, jak działanie aparatu propagandy, w jaki przekształciły się tzw. media narodowe.

Przeciwdziałać takiemu reżimowi można najskuteczniej, atakując jego jądro – występując w imię zasad moralnych i godności człowieka. Na tym polegała siła Strajku Kobiet – autentyczność Czarnego Marszu płynęła stąd, że nie miał on politycznego charakteru – kobiety wystąpiły jako podmiot, „który ma prawo mieć prawa” i wobec tego roszczenia wszelkie orwellowskie manipulacje prawicowych publicystów okazały się nieskuteczne. Przeciwnie – odbijały się, obnażając ich moralną nędzę kryjącą się za mizoginistycznymi atakami. Gdyby stawką Czarnego Marszu był cel czysto polityczny, np. odwołanie rządu, zakończyłby się fiaskiem.

Dlatego komentując imponujące skądinąd marsze 13 grudnia, pisałem, że miałyby one jeszcze większe rażenie, gdyby zamiast lokalnej stawki niosły na sztandarze przesłanie solidarności z tematem wówczas uniwersalnym, np. solidarności z mieszkańcami Aleppo (warto sobie przypomnieć, jak powstało hasło „w imię Boga za naszą i waszą wolność”). Nie chodzi o moralizowanie, tylko o konstruowanie siebie jako podmiotu moralnego, który przez odwołanie do uniwersalnych zasad godności i solidarności unieważnia reżim postprawdy, obnażając jego moralny nihilizm, i tym samym delegitymizując opartą na nim władzę. To najbardziej polityczny z możliwych gestów.