Dżuma i cholera w jednym

Amerykanie to szczęściarze, mogą przynajmniej wybierać. My mamy jednocześnie dżumę i cholerę, a morowe powietrze wisi nad całym regionem.

Komisja Europejska nie ma zamiaru odpuścić Trybunału Konstytucyjnego, więc stawia ultimatum, Jarosław Kaczyński też najprawdopodobniej nie odpuści, więc wzrośnie napięcie w relacjach z Unią Europejską i nawet Konrad Szymański temu nie zaradzi, choć całkiem przytomnie mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Cóż, zawsze możemy wysłać ORP „Generał Tadeusz Kościuszko”, żeby postraszyć eurokratów, skoro okręt wbrew enuncjacjom Antoniego Macierewicza jeszcze nie wypłynął na Bliski Wschód.

Nie lubię psychologizować, analizując sferę polityczną, ale to jednak dziwne uczucie, kiedy coraz wyraźniej widać, że kolejni przedstawiciele władzy okazują się mitomanami. Jeden wicepremier co rusz się przejęzycza, drugi chyba zakłada, że Amerykanie w wyborach prezydenckich nie wybiorą ani Hillary Clinton, ani Donalda Trumpa, tylko zawiążą unię z Polską i poddadzą się władzy Warszawy. Bo jak sensowniej wytłumaczyć ubliżanie przyszłemu prezydentowi USA, skoro kraj ten jest naszym strategicznym sojusznikiem?

W PRL propaganda używała podobnego języka wobec amerykańskich polityków, jakiego używają dziś politycy PiS, tylko wtedy, sam to pamiętam ze studium wojskowego, USA były wrogiem. Podobnie jak cały Sojusz Północnoatlantycki. Logika komunistów była więc stosunkowo prosta, w działaniach polityków PiS trudno dopatrzyć się jakiejkolwiek logiki. I być może na tym polega ich logika – swą spektakularnością odwracają uwagę od postępującego przejmowania państwa za sprawą kolejnych aktów prawnych i decyzji personalnych.

Ta recepta na „dobrą zmianę” zaczyna już niepokoić również komentatorów prawicowych, niedawno jeszcze życzliwych nowej władzy. Ich niepokój jest słuszny, bo gdy zabraknie bezpieczników ograniczających samowolę państwa i władzy, zagrożeni będą wszyscy, również oni, a nie tylko opozycja i jej sympatycy. Jarosław Kaczyński liczy, że czas pracuje na jego korzyść, bo wraz z jego upływem energia społecznych protestów rozejdzie się, a jednocześnie dokończony będzie proces zagarnięcia państwa.

Widać jednak, że zaczyna się powoli inny proces: ludzie, którzy nie są bezpośrednio związani z władzą i jej konfiturami, a poparli ją ze względu na swą niechęć do rządów Platformy, powoli zapominają stary reżim i związane z nim niedogodności. Coraz wyraźniej jednak dostrzegają zagrożenia, jakie niesie nowy reżim. To oni właśnie, dysydenci obozu IV Rzeczpospolitej, będą stawać się coraz większym dla tego obozu problemem. Nie musi to prowadzić od razu do dekompozycji samej władzy, choć już pojawiają się analizy przedstawiające rosnące napięcie w jej strukturach. Na pewno jednak przyspieszy proces delegitymizacji obecnej wersji projektu Jarosława Kaczyńskiego i umożliwi złagodzenie polaryzacji debaty politycznej.

Z tego względu najważniejsze jest obecnie tworzenie, o czym już kiedyś pisałem, miejsc spotkania i rozmowy między uczestnikami różnych obozów. Najgroźniejsze byłoby pogłębianie polaryzacji i umacnianie podziału na My i Oni. A Mateusz Morawiecki, Antoni Macierewicz, Piotr Gliński, Jarosław Kaczyński niech mówią, bo choć często posługują się językiem z pogranicza politycznej paranoi, to jednak zaczynają już coraz bardziej tym językiem szkodzić sobie i swojemu projektowi (jeśli taki w ogóle istnieje) niż reszcie świata.